Kwiat z nieba
Kjabczen Dedrol
Każdy początek semestru jest tak zabiegany, że nie ma jak przyzwoicie zjeść ani odpocząć. A ja jestem z tych, którzy nie przepadają za pracą, lubią za to porządnie się najeść. Ledwie zacząłem chodzić, od rana wiedziałem, co będzie na obiad. Okolica, w której dorastałem, słynęła ze zmiennej pogody, więc najbezpieczniej było siedzieć w domu.
I tak mi już zostało, a w domu jak to w domu: micha, pilot, internet, książki. Kiedy nadchodzi noc i gaśnie światło, zamykam oczy, przenosząc się w świat snów. Teraz po przebudzeniu nic z nich nie pamiętam, pewnie jestem przepracowany.
Czasami pobolewa mnie serce. Łąki dzieciństwa, czarny, postrzępiony namiot z jaczej sierści, modlitwy mruczane przez ojca, ciasto zagniecione matczynymi rękami, bajkowe stwory i piękne księżniczki nieodwołalnie znikły z naszego życia, wyparte przez metaliczny klekot najróżniejszych urządzeń. I gdy włączam komputer, żeby napisać wiersz, pod palce pchają się nie leniwe słowa przypisane trawie i obłokom, a rozdygotane frazy właściwe robactwu, hałaśliwemu rechotowi, piwu i wódce.
Kiedy miotam się ze stertą podręczników pod pachą, kłaniają mi się uczniowie. Przed kim ja miałbym pochylić głowę? Przed Słońcem albo oceanem, tajemniczym łańcuchem górskim czy zadowolonym z siebie pasibrzuchem? Niezależnie od tego, jak hardo i dumnie zadzierają nosa, ludzie w końcu zawsze zginają kolana. Ptaki przysiadają w swoich gniazdach, a oni na ciepłych, rozkopanych łóżkach.
Choć ty i ja planujemy na rok, na dwa, na trzy, snując wizje wspaniałej przyszłości, czy mamy jakąś gwarancję, że potop albo burza nie strzaskają w pył tych rojeń? W gazetach piszą o wojnie, ale nam wciąż zdaje się, że toczą ją w odległym kraju. Mówią, że fakty odsłaniają prawdę, lecz korony królów i naszyjniki królowych dawno utonęły w piasku. Powiadają, że poezja umie wyciskać łzy, jednak ci, co płaczą rzęsiście, z reguły mówią niewiele.
Gapię się w lustro i wyobrażam sobie, że twarz znika z pęknięciem tafli, ale ręce pozostają moje. Poruszają się po klawiaturze jak dwie tancerki, a ja płacę bliźniaczkom.
Nagle, zupełnie znienacka, otwierają się drzwi. Zamykam je, on mimo to wchodzi. Za nim jeszcze jeden. Pierwszy mówi, drugi śpiewa. Jest także trzeci, zostaje na zewnątrz, ale jego kroki zagłuszają słowa i melodię tamtych.
Ten rok wydaje się inny. Po lecie przychodzi nie jesień, a zima. Nienawidzę zimy. Ma kurz w śniegu i chorobę w wietrze. Ściąwszy lodem herbatę i pogrzebawszy w śniegu miłość, przegania mi jeszcze łabędzia. Zimą nie widać kwiatów. Zadałem jej pytanie: czy kwiat może spaść z nieba?
Opowiadano mi, jak przed laty Panczen Rinpocze wizytował szkołę. Zobaczywszy to wszystko na własne oczy, obrócił się do szefa rządu regionu: „Gówno, żarłoku". Strasznie wymyślał. Gdyby wrócił, pewnie znów by go zrugał. Ale właściwie mógłby też powiedzieć: „To nie twoja wina. Jeden tu gorszy od drugiego".
Dziś rano omawiałem z uczniami „Wąską ścieżkę" Dhondupa Gjala. Pisał tam, że powinniśmy zejść z niej na szeroki trakt, ale zaraz odebrał sobie życie. Ja nie wiem, czy idę dróżką czy drogą, więc nie mogę tego zrobić. Ja cały dzień piję w robocie wrzątek. Choć pracuję w oświacie, nie umiem powiedzieć, czy uczę czegoś te dzieci. I nawet nie mam się komu poskarżyć, że zmieniłem się w samotny gwóźdź, zapałkę albo dopalającą się świeczkę.
Odlegli miastowi lubią powtarzać „Lhasa, Lhasa, Tybet, Tybet", a dusze dręczone w dalekich piekłach: „aca, aca, ana, ana". Ci, co przyjeżdżają samochodami, mają zawsze mnóstwo bagażu. Poza sobą wożą szczenięta sąsiadów. Odpoczywając, zażywają garściami leki. Potem dużo jedzą, a kiedy wracają do domów, nigdy nie piszą do mnie listów.
Czy kwiat może spaść z nieba? Taki naprawdę ulotnie piękny?
Kjabczen Dedrol jest jednym z najwybitniejszych przedstawicieli „trzeciego pokolenia" pisarzy tybetańskich, wprowadził do rodzimej literatury realizm magiczny. Dhondup Gjal uchodzi za ojca nowoczesnej poezji tybetańskiej. „Aca" to tybetańskie „au".