Katastrofa górnicza w Lhasie i nasza woda
Oser
Zbitka słów „katastrofa górnicza" i „Lhasa" krzyczy, że sprawa jest poważna i daleka od zakończenia. Oczywiście, rzecz pierwsza to ludzkie życie. Pogrzebanych żywcem osiemdziesięciu trzech górników - głównie Hanów, i dwóch Tybetańczyków - oraz mieszkańców zlewni stołecznych strumieni, które toczą w dół wody zatrute przez przemysł wydobywczy.
Lhasa nigdy wcześniej nie widziała takiej tragedii, ponieważ i tam, i gdzie indziej w Tybecie raczej nie wydobywano nic z ziemi, a już na pewno nie na wielką skalę. I w żadnym razie nie dlatego, że ówcześni panowie tego kraju nie zdawali sobie sprawy z tego, co kryje się pod jego powierzchnią. W rozdziale poświęconym bogactwom naturalnym wspaniałej „Politycznej historii Tybetu" Szakabpy Łangczuka Dedena czytamy, że w ludowych pieśniach minerały nazywano „posiadłościami demona", który - niepokojony przez górników - zrewanżuje się ludziom suszami, trzęsieniami ziemi, epidemiami i głodem. Tybetańczycy najwyraźniej uważali, że zlokalizowanie owych bogactw nie nastręcza żadnych trudności, jednak ich eksploatacja przypominała im picie drogiej herbaty i trunków w okresie dobrobytu, zwiastując korupcję i łupieżcze podatki.
Wypadek w Lhasie wywołał żywą dyskusję na Weibo, w którą natychmiast wkroczyła cenzura. Szybkość i metodyczność znikania postów jest jednoznacznym dowodem rządowego nakazu zamykania określonych wątków. Większość z moich sześćdziesięciu wpisów na tym serwisie wyparowała, starałam się jednak natychmiast kopiować to, co czytałam, a wypowiadali się także fachowcy i naoczni świadkowie.
„Tak, kopali tam na całego, ale nie fatygowali się instalowaniem systemu monitorowania szkód ani wczesnego ostrzegania".
„Nie było ani intensywnych opadów, ani wstrząsów skorupy ziemskiej, które mogłyby spowodować obsunięcie się stoku. Ze zdjęć wynika jednoznacznie, że przyczyną katastrofy były odpady górnicze".
„Znam to miejsce, pracowali tam też moi koledzy z klasy, po prostu wiem, jak jest. Na zdjęciach widać wyraźnie, że zasypał ich gruz i że potem próbowano to zatuszować. Módlmy się. Módlmy się, żeby wszystkie chińskie koncerny, które tam kopią, przejrzały wreszcie na oczy".
Wymowa innych komentarzy była jeszcze smutniejsza.
„W rejonie Gjamy po prostu nie ma warunków do naturalnych osuwisk, to mogły być tylko odpady wydobywcze. Okropna tragedia".
„Rozmawiałem z człowiekiem z ekipy telewizyjnej. To żadna katastrofa naturalna, tylko ludzki błąd i koszmarny brak wyobraźni dyrekcji. Dziennikarze mają przykazane z góry, jak informować ludzi. Zawaliło się nie zbocze, tylko gigantyczna, strasznie długa góra luźnego żużlu, pod którą postawiono baraki dla robotników. Kropka, wszystko jasne".
„Jeśli przy takich wysokościach i niepewnym otoczeniu nie ma się patentu na bezpieczne rozwiązanie problemu odpadów, to się po prostu nie wydobywa".
„Naturalna? Zwaliła się na nich góra? Przysypał ich żużel! Zrozumiano?".
„Co w tym jest naturalnego? Czy ktoś zabezpieczył wydrążoną górę? Minimalizują wydatki kosztem ludzkiego życia. Korporacje się bogacą, a konsekwencje ponoszą mieszkańcy tych terenów".
Jeśli przyczyną tragedii była faktycznie góra odpadów wydobywczych, to naprawdę jest się czego bać. Okazuje się, że grupie China Gold tak daleko do tego „świata", którego „klasę" reprezentuje zdaniem samej Rady Państwa, że nie potrafi bezpiecznie wprowadzić z powrotem w górę odpadów pełnych chemikaliów i metali ciężkich, tylko piętrzy je na otwartym powietrzu, żeby całe to świństwo mogło spokojnie dostać się (choćby z deszczem) do wód gruntowych i rozpłynąć w diabły na wszystkie strony ku utrapieniu mieszkańców tego nieszczęsnego regionu.
Dziura w ziemi na wierzchu, śmietnik pod gołym niebem, do czego to prowadzi? Rzeka, która spływa z tej góry, nazywa się Gjama Zungczu. Swego czasu była jedynym źródłem wody (wszelkiej: do picia, pojenia, podlewania itd.) dla tutejszych, ale od kilku lat ludzie boją się tak, że przywożą ją sobie ze zbocza innego, odległego szczytu. Słyszę, że ten krystaliczny niegdyś strumień bywa teraz biały jak mleko, z syczącą pianką na wierzchu. „Zostałem skierowany do tej osady - napisał na Weibo wiejski aparatczyk - i wiem, że nie można tam pić wody". W kopalni się chyba za bardzo nie martwią, bo mają specjalny samochód, który codziennie dostarcza im wodę ze stolicy okręgu.
Prawdę mówiąc, sama też tam kiedyś byłam i rozmawiałam z ziomkami. Powiedzieli mi, że lokalni urzędnicy zabrali próbki do laboratorium w Lhasie i dowiedzieli się, że są skażone trzema truciznami „z nadmiaru ołowiu, miedzi i złota". Powtarzam słowo w słowo, ale fachowcy tłumaczą mi, że owo „złoto" to najprawdopodobniej cyjanek. Mówi się, że stołeczna instytucja odpowiedzialna za zdrowie publiczne sporządziła opinię, którą przekazano tutejszym władzom i o której nikt już potem nie usłyszał. Wieśniacy słali do urzędu ochrony środowiska w Lhasie listy ze zdjęciami padłych zwierząt, dzikich i domowych, ale wiedzą, że odsyłano je do administracji okręgu.
Tak poważne skażenie nie jest przecież problemem lokalnym. Wodę do pobliskiej płukalni (którą zbudowano tuż nad porzuconymi dziś polami uprawnymi) pobiera się ze strumienia, który płynie prosto do Lhasy. Do niego też odprowadza się rurami lepkie ścieki. Bawią się w to od pięciu lat, igrając z bezpieczeństwem naszej stolicy i największego sanktuarium.
W 2011 roku organizacja Chiński Dialog opublikowała raport zatytułowany „Groźne kopalnie Tybetu". Piszą w nim, że w wodach i łożysku rzeki w dolinie poniżej kopalni w Gjamie odnotowuje się „niebezpiecznie wysokie stężenie metali ciężkich" i że trujące „plamy" mogą się przemieszczać na skutek globalnego ocieplenia oraz intensyfikacji prac wydobywczych, rozprzestrzeniając zagrożenie. Czytaj: w Lhasie są od dawna, a to znaczy, że ten koszmar po prostu nie będzie miał końca.
17 kwietnia 2013