Co zaszkodziło Szidelingowi
Oser
Edward Said powiadał, że narracja ma wielkie znaczenie. I poświęcił całe życie na walkę słowem i czynem o podstawowe prawa swego narodu: „Zdolność opowiadania, a także zagłuszania tudzież dławienia cudzych opowieści, jest kluczowa dla kultury oraz imperializmu".
Czarny pisarz Frantz Fanon mówi natomiast, że „osadnik tworzy historię i ma tego świadomość. A ponieważ ciągle odwołuje się do dziejów swojej ojczyzny, daje jasno do zrozumienia, że jest jej przedłużeniem. Pisze więc nie historię miejsca, które plądruje, lecz własnego państwa i jego relacji ze wszystkim, co zagarnia, gwałci i dusi".
Do przytoczenia tych krótkich cytatów natchnął mnie artykuł w „Tygodniku Azjatyckim", w którym losy Retinga Rinpoczego i Szidelingu przedstawiono jako punkt zwrotny w historii - tyle tylko, że opowiadanej przez speców z Komunistycznej Partii Chin.
Oczywiście nigdy nie spotkałam Piątego Retinga, byłam za to w Szidelingu - buddyjskim klasztorze obracanym systematycznie w ruinę. I chce mi się pluć, gdy słyszę, że zburzono go na rozkaz innego sprawującego władzę lamy, regenta Taktry Rinpoczego.
Zatem kto naprawdę zniszczył Szideling? Przed wielu, wielu laty, kiedy pracowałam jeszcze w Stowarzyszeniu Literackim Tybetańskiego Regionu Autonomicznego, przeprowadzałam wywiady z seniorami, którzy doskonale pamiętali tamtą hekatombę. Ich wspomnienia nie mają nic wspólnego z wersją przedstawioną w artykule „Tygodnika".
Klasztor Szideling - opowiedział mi Łangczuk, emerytowany aparatczyk, który jako chłopiec został posłany tam na mnicha - bardzo ucierpiał w marcu 1959 roku, gdy partia zgotowała miastu krwawą łaźnię w imię „tłumienia rebelii". Szideling zmieniono wtedy w więzienie dla wyłapywanych na ulicach duchownych z różnych świątyń. Osadzono tam i mego informatora, który widział na własne oczy podłogi usłane rannymi oraz strzaskane posągi bóstw.
Prawdziwą zagładę przyniosła jednak Szidelingowi dopiero rewolucja kulturalna z jej czerwonogwardyjską „awangardą" z dalekiej stolicy, błędnymi „wyzwolicielami niewolników", zespołem operowym z Henanu, lokalnymi aktywistami, frakcją „buntu" i zbrataną klasą pracującą. Cała ta hałastra zainstalowała na szczycie dachu wielki głośnik, zmieniając klasztor w główną tubę propagandową „rebeliantów".
Rozmawiałam z człowiekiem, który był wtedy raczkującym czerwonogwardzistą, a dziś jest słynnym etnologiem. Powiedział mi, że owa rozgłośnia stanowiła ogromny atut „buntowników", przez co stała się areną zajadłych walk frakcyjnych. Leciały granaty i świszczały kule. Kiedy opadł kurz i ugaszono ogień, z pięciu kondygnacji buddyjskiego pałacu ostały się trzy. Potem miejsce mnichów - którzy zdążyli uciec, zostać zamknięci albo pomordowani - zajęli żołnierze Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Dżokhang służył wojsku jako chlew, a Szideling zmieniono na długie lata w koszary.
I tak w pół wieku świątynię doprowadzono do całkowitej ruiny, którą teraz próbuje się retuszować bądź zamilczać. Partyjni intelektualiści piszą historię na nowo, pieczołowicie usuwając z niej dowody zbrodni przy pomocy wyssanych z palca bzdur o „patriotycznym żywym buddzie" Retingu, któremu inny „żywy budda" Taktra, pies łańcuchowy brytyjskich imperialistów, odebrał życie i spalił klasztor na długo przed „pokojowym wyzwoleniem".
Hotel albo magazyn dałoby się jakoś przeboleć, ale przemienienie świątyni w pole bitwy i koszary najwyraźniej razi. Żadna dysputa religijna, których nie brakowało w historii Tybetu, nie zostawiła po sobie tak wielkich zgliszcz - dowodu dramatycznego tempa ostatnich zmian.
Do dziś na jednej ze ścian, pośród innych trącących historią bazgrołów, można odczytać slogan Mao: „Bądźcie zjednoczeni, czujni, szczerzy i pełni zapału".
2 marca 2013