I niech te lampki nie przestają płonąć
Oser
Dwa tysiące dziesiąty wydaje ostatnie tchnienie; za dwa miesiące, to już w nowej bajce, miejsce żelaznego tygrysa zajmie drewniany królik. Jakie zostają nam wspomnienia? Ryk śnieżnego lwa, który przeszył tybetańskie serca 10 marca 2008, w tym roku wrócił 14 kwietnia łoskotem trzęsienia ziemi w Juszu. W jednej chwili karma posłała w drogę do następnego wcielenia tysiące istot, udzielając tym samym gorzkiej lekcji wszystkim żyjącym.
Khenpo Dhargjal, który w tych strasznych dniach przewodził przeczesującym gruzy mnichom i mniszkom, napisał list zaczynający się od słów „Zmieńmy tragedię w cud". „Ci, co po buddyjsku rozumieją lekkość bytu i takoż się do niej odnoszą, zachowają spokój nawet w obliczu śmierci. Taka właśnie postawa naszych ziomków z Juszu poruszyła, za sprawą mediów, cały świat. Niechaj ta straszna lekcja nietrwałości będzie nauką dla nas, żywych". Jego słowa wyznaczają granicę między światami tych, dla których religia i kultura coś znaczą - i reszty.
Dobrodziejstwa buddyjskiej mądrości niosą pomoc nie tylko w chwili nieszczęścia - również później, gdy zaczyna się żmudny proces leczenia. Właśnie wróciłam z Lhasy, gdzie przegadałam noc z przyjaciółką, która zaraz po kataklizmie wsiadła z ojcem (staruszkiem, kiedyś arystokratą, później komunistycznym urzędasem) do pociągu do Juszu. Zabrali z sobą oszczędności życia: 30 tysięcy yuanów. Na miejscu, w pierwszym namiotowym miasteczku, rozdali, z marszu, po pięć setek każdej napotkanej osobie. Jasne, to kropla w morzu potrzeb, ale i świadectwo ducha, który nigdy nie daje za wygraną i zawsze pamięta.
Muszę i pragnę napisać tu słowo o kobiecie ze stali, która - chciał los - przyszła na świat w mieście obróconym w perzynę przez kataklizm, co zabrał jej pół rodziny. Dolmy nie oszczędzali także bliźni. Latem, bez cienia podstaw, zamknęli jej w pieprzonym więzieniu męża: biznesmena, mecenasa kultury, działacza, ekologa. Wcześniej była zwykłą, cichą matką dwóch uroczych dziewczynek. To już historia: kopała w drzwi w wielu miastach, szukając to adwokata, to sprawiedliwości dla Karmy Samdupa. Zaczęła też pisać bloga oraz odpowiadać na pytania zagranicznych dziennikarzy, oddając hołd prawdzie.
Wszyscy ci bandyci i zbóje nie zabiegają przecież o publicity. Przez miesiąc zamykali jej bloga razy pięć. Myślę, że w życiu jest mnóstwo spraw o wiele ważniejszych od drażliwych słów, zamykania blogów czy usuwania wpisów. Poczytajcie, proszę: „Wychowałam się wśród koczowników i nauczyłam wiele o prawach natury. Wydaje mi się, że rozumiem też trochę świat ludzi. Jedno wiem na pewno: szczęście innych stanie się naszą radością, a ich strach - naszym lękiem. Macie tu żonę, która myśli o mężu. Duszę zranioną niesprawiedliwością. Piętnaście lat. Piętnaście lat tortur i krzywdy dobrego człowieka. Jak chcecie mnie uciszyć? Jak zamierzacie zmusić do zachowywania się tak, jak gdyby nic nie zaszło?".
Siłę czerpała z wiary. „W tym świecie szczęście i piekło zależą od siebie nawzajem. Nikt nie wie, co przyniesie jutro. Grzeszne myśli, powie wam każdy buddysta czy taoista, prędzej czy później zrodzą zło".
Które, warto pamiętać, wydają na świat cuda. „To miasto płacze, ale przecież żyje. W centrum, w namiocie rozpiętym przez mnichów, płoną maślane lampki". Przechodnie, choćby najbardziej obojętni, zginają się do ziemi w pokłonie, a buddyści, pewnie słuchają naszego Khenpo: „Zachodzi słońce, zmasakrowane miasto nie płacze. Ci, co przetrwali, cieszą się z promieniami słońca. W namiocie rozpiętym przez mnichów pośrodku placu płoną maślane lampki. Każdy przechodzień wie, czemu ma zwolnić i zamilknąć. Nocą, gdy miasto cichnie pod własnym ciężarem, na pierwszy plan wychodzi szelest mantr i rymowanych apeli do Jamy, Pana Śmierci, aby - z braku stosowniejszego określenia - zajął się kimś innym. Buddyści wołają: „się rodzi". A jak nie oni, to kto inny, i jemu najlepszego.
29 grudnia 2010