Gdzie zrobią nam następne Drugczu?
Oser
Przed świtem 8 sierpnia przez Drugczu w prefekturze Kanlho prowincji Gansu przetoczyła się lawina błota. Dawniej żyli tu tylko Tybetańczycy, którzy dziś stanowią ledwie czwartą część populacji, a Hanów wciąż przybywa. „Rodacy mieszkają głównie w górze rzeki Drugkar (chiń. Bailong) i jej dopływu, Gongby - pisze mieszkaniec regionu. - Z wyjątkiem dwóch chińskich wiosek na wschodnim stoku i kilku miejsc z ludnością mieszaną regiony wiejskie, ponad dwie trzecie powierzchni okręgu, są niemal wyłącznie tybetańskie".
Ludzie wierzą, że przyczyną katastrofalnych osuwisk były nie tylko ulewne deszcze, ale i zniszczenia dokonane ręką człowieka. Wszystkie informacje dostępne są w sieci; nie trzeba nawet „skakać przez mur", wystarczy sięgnąć po oficjalne dokumenty. Władze lokalne chwalą się, że „Drugczu zawsze słynęło z zielonych wzgórz. Przez cały region, elegancka jak khatak, wije się rzeka Bailong, przecinając porośnięte bezkresnymi lasami głębokie doliny". Ten idylliczny obraz przemalowano jednak drastycznie w ciągu ostatniego półwiecza. W 2005 roku rządowe media informowały, że od powołania w sierpniu 1952 lokalnego zarządu lasów do roku 1990 wywożono stąd rokrocznie sto tysięcy metrów sześciennych drewna. Z ekosystemu Drugczu nie zostało niemal nic.
Znamy to na pamięć z każdego zakątka Tybetu. Weźmy Kardze z jego największymi lasami w Chinach. Poza kilkoma miejscami, gdzie wycinano drzewa na budowę świątyń, były one zupełnie dziewicze. Karczowanie zaczęło się na początku lat pięćdziesiątych. Zorganizowane i dzikie. Na taką skalę, że w Draggo zostały tylko łyse wzgórza i musieli rozwiązać okręgowy zarząd lasów. Skutkiem tej bezmyślności były gigantyczne powodzie w górnym biegu Jangcy, do których dochodziło pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Zgodnie z zasadą „lepiej późno niż wcale" rząd zabrał się wtedy za pisanie rozmaitych rozporządzeń.
Niemniej w ostatnich latach władze lokalne znów rzuciły się do rabowania surowców w ramach „wielkiego planu rozwijania ziem zachodnich". Oficjalnie „stymulują PKB", ale to przede wszystkim parawan dla skorumpowanych, zachłannych aparatczyków. W Drugczu - ledwie sto trzydzieści tysięcy mieszkańców i dwadzieścia wiosek na krzyż - w ciągu siedmiu lat otwarto piętnaście elektrowni wodnych, a w kolejce czeka czternaście następnych. Nie mam pojęcia, gdzie je pomieścili na tej burzliwej rzece. Obywatel sieci, który tam był, opisał zniszczenia spowodowane przez przemysł wydobywczy: na zboczach naga ziemia, ani śladu drzew, w rzekach i strumieniach rupiecie z kopalni złota, woda gęsta od szarego i czarnego szlamu.
Władze chińskie uparcie powtarzają jednak, że to katastrofa naturalna, tradycyjnie wszystkiego się wypierając i umywając ręce od wszelkiej odpowiedzialności. Eksperci nie zostawiają złudzeń: tragiczne osuwiska były skutkiem deforestacji i budowy sieci kanałów nawadniających. W skali zniszczeń ma również udział nieprzemyślana rozbudowa miasta. „Kiedy przyjechałem do Kardze, zapytałem szefa okręgu, po co im tyle elektrowni wodnych, które wywołują mnóstwo problemów, w tym ciągłe osuwiska w stolicy regionu - pisał przed dwoma laty z okazji tragedii w Darcedo słynny ekolog Yin Yueping. - Odpowiedział, że dzięki tym projektom do kasy wpływa co rok czterysta milionów yuanów". „Głód energii w Chinach nie przekroczył chyba jeszcze głodu ludzkiego życia", skomentował to gorzko inny specjalista.
Sama nigdy nie byłam w Drugczu, ale znam miejsca o podobnym klimacie i rzeźbie terenu. Spędziłam w Khamie wiele lat i myśląc o gigantycznym błotnym smoku, który zsunął się na to miasto, nie mogę nie zadać sobie pytania: gdzie uderzy następny? „W Muli zdążyli wyciąć wszystkie lasy w latach siedemdziesiątych - czytam z przygnębieniem. - Potem region pustoszyli jak szczury kopacze złota. W tym stuleciu upodobali sobie elektrownie wodne. Przepiękna, cicha, spokojna Szambhala zmieniła się w hałaśliwy, ordynarny jarmark. Drugczu to przygrywka do Muli". Przez głowę przelatują nazwy niezliczonych tybetańskich enklaw. I nagle łapię się na tym, że drżę.
Pekin, 14 sierpnia 2010