Niewzruszony opór
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Niewzruszony opór

Oser

 

Dwudziestego siódmego lutego dwa tysiące dziewiątego roku z klasztoru Kirti w Ngabie, w tybetańskim regionie w południowo-zachodnich Chinach, wyszedł dwudziestoczteroletni mnich w bordowych szatach.

 

Przypadający trzy dni później Nowy Rok naszego kalendarza witano w żałobie po ofiarach - zabitych, zamkniętych, uprowadzonych - brutalnej rozprawy z ostatnimi tybetańskimi protestami. Po tamtym marcu Chińczycy stracili co najmniej cztery osoby, ponad tysiąc bezprawnie więzili, po wielu innych zaginął słuch. Tabu, który jak wielu rodaków obywa się jednym imieniem, ostrzegał, że się podpali, jeśli władze zabronią odprawienia modłów w intencji prześladowanych. I kiedy ogłoszono zakaz, uczynił, co zapowiedział.

 

Było to pierwsze samospalenie, którego okoliczności dokumentowałam. Nie przyszło mi nawet do głowy, iż narodziła się nowa forma protestu, po którą sięgnie tylu Tybetańczyków, że nie będę w stanie nadążyć za płomieniami pożerającymi życie rodaków. Do tej pory w ogień poszło ich już stu trzydziestu jeden. Kilku z nich, i sam Tabu, przeżyło. Nie mamy nawet pewności ilu - wywiezieni przez policję, po prostu znikali.

 

Nigdy wcześniej tylu Tybetańczyków nie oddawało życia, by zaprotestować przeciwko chińskim rządom. Trwające do dziś samospalenia są najbardziej wymownym dowodem, że po ponad sześciu dekadach panowania nad naszą ziemią i losem Pekin nie zjednał sobie tybetańskich umysłów i serc ani nie zdławił ich oporu. Władza nie zeszła też z drogi gwałtu, konsekwentnie odmawiając nam równouprawnienia oraz powrotu naszego duchowego przywódcy, żyjącego od pół wieku na wygnaniu Dalajlamy.

 

Ci, co nie rozumieją położenia Tybetańczyków, widzą w samospaleniu po prostu samobójstwo. Umrzeć można przecież na wiele innych sposobów. Po co zadawać sobie w tym celu niewyobrażalny ból paleniem na węgiel każdego centymetra ciała? W odpowiedzi na to pytanie zawiera się klucz do zrozumienia samospaleń - protestów w postaci cierpienia, którego nie zniósłby żaden zwykły człowiek.

 

Swego czasu Tybetańczycy wylegali na ulice, skandując hasła i rozrzucając ulotki po to tylko, by zostać skatowanym i wtrąconym do więzienia. Te masowe wystąpienia wywierały mniej więcej taki efekt, jak kamyki ciskane do rzeki. Po fali protestów w dwa tysiące ósmym Tybetański Region Autonomiczny zmieniono w coś na kształt strefy okupacyjnej z niezliczonymi posterunkami i wszechobecnymi koszarami. Demonstracje po prostu nie wchodzą już w grę. Gdyby było inaczej, Tybetańczycy nie szliby w ogień. To z tej desperacji, nim sam spłonął, wzywał do „zaostrzenia walki, w której nie stosujemy przemocy", pisarz Gudrup.

 

W państwie policyjnym takim jak Tybet radykalny protest nie jest, rzecz jasna, normą. Większość Tybetańczyków spuszcza głowy i stara się wypełniać żądania Pekinu - od zawieszania chińskich flag po ukrywanie wizerunków Dalajlamy. Wiem jednak z doświadczenia i zdjęć, które stoją na wielu domowych ołtarzykach, że ludzie ukradkiem czczą samospaleńców i uważają ich za bohaterów.

 

Samospalenia osiągnęły apogeum - dwadzieścia osiem - w listopadzie dwa tysiące dwunastego roku, gdy na zjeździe partii w Pekinie namaszczano nowych przywódców państwa. Bez wątpienia protestujący wierzyli, iż mogą dać impuls do zmiany polityki Chin wobec Tybetu.

 

 

Nadzieje te szybko się rozwiały. Umościwszy się w fotelach, nowe władze wydały wojnę samospaleniom, ordynując drakońskie kary „współwinnym", czyli krewnym, znajomym, a nawet sąsiadom i klasztorom, z którymi związani byli protestujący. Od tego czasu aresztowano setki osób, wielu skazano na więzienie, astronomiczne grzywny czy choćby zakaz odwiedzania buddyjskich sanktuariów.

 

Ostatnio liczba samospaleń spadła, nie należy brać tego jednak za zwycięstwo Pekinu. Na początku dwudziestego wieku Lu Xun pisał, że „grzmot słychać w ciszy". Dziś panuje ona w Tybecie, lecz pewnego dnia zatrzęsie nim, i światem, głos jego mieszkańców.

 

 

2 marca 2014