Apel do prezydenta Hu Jintao
Gendun
Jestem bardzo przeciętnym adeptem z wielkich siedzib Sera i Drepung, ośrodków tradycyjnej edukacji tybetańskiej, niebiańskich krain, przepełniających szczęściem serca wszystkich Tybetańczyków. Pragnę szczerze opisać nasze obecne problemy, które widziałem, o których słyszałem i których doświadczyłem. Czynię to, ponieważ jestem obywatelem tego kraju, a wy jego przywódcami, mającymi pracować na rzecz obywateli.
Czy tylko my odpowiadamy za wydarzenia 14 marca?
W tym roku w marcu doszło do niepokojów w całym Tybecie. Zaczęły się one w Lhasie i za sprawą łańcucha tragicznych wydarzeń przyniosły śmierć i straty tak protestującym, jak tym, przeciw którym protestowano. Uważam, że stanowisko władz, obwiniających za te incydenty „separatystyczne podżeganie", nie jest precyzyjne. Zwracam uwagę, że uparte oskarżanie o wszystko Tybetańczyków uznają za nieodpowiedzialne intelektualiści w Chinach oraz społeczność międzynarodowa.
Można bowiem zapytać, jak to się stało, że mający niecne cele i niedbający o interesy Tybetu tak zwani „separatyści" zdołali tak łatwo porwać za sobą Tybetańczyków w kraju i za granicą? I czemu Tybetańczycy, którzy wedle rządu centralnego wiodą szczęśliwe i dostatnie życie w raju na ziemi, bez wahania ryzykowali wszystkim w odpowiedzi na apel jakichś nikczemników? Choć władze twierdzą, że na czele protestów stali podżegani przez Dalajlamę mnisi tybetańskich klasztorów z Sera, Drepungiem i Gandenem na czele, prawdziwą przyczyną jest nasza desperacja zrodzona z codziennych represji, strachu i restrykcji. To był krzyk o wolność.
Zdaniem doświadczonych mnichów, którzy od lat studiują pisma, i adeptów młodych na przyczyny oraz warunki minionych i obecnych wydarzeń patrzeć należy z dwóch perspektyw.
Zastraszanie i wydalanie mnichów
Dla mnicha studiowanie buddyzmu jest jedyną drogą do osiągnięcia celu ostatecznego. Od stuleci do dziś wielkie klasztory stojące na potężnych fundamentach tradycyjnej edukacji, takie jak Sera, Drepung i Ganden, są najdoskonalszymi ośrodkami kształcenia. Tyle że rządowe restrykcje czynią korzystanie z nich - tak adeptom z najdalszych zakątków kraju, jak i z sąsiedztwa - niezwykle trudnym. Nawet ta garstka, której udało dostać się do klasztorów, musi zmagać się z kolejnymi ograniczeniami i kampaniami ekspulsji, których egzekucja polega często na wyrzucaniu pościeli mnichów ze świątynnych okien. I nie są to izolowane incydenty, lecz codzienność Sera, Drepungu, Gandenu, Serthar Larung w Khamie (Sichuan) czy Ngaba Kirti w Amdo (Qinghai). Mianowani przez rząd klasztorni urzędnicy raz po raz przeszukują cele mnichów, przy okazji znieważając ich z upodobaniem choćby łażeniem w butach po naszych posłaniach.
Duchowy związek nauczyciela z uczniem, zmuszanie do krytykowania nauczyciela
Jedna ze wspomnianych kampanii nosi nazwę „reedukacji patriotycznej". Choć z perspektywy obywatela państwa i wierzącego szacunek dla kraju i umiłowanie własnej religii wydają się rzeczą dość oczywistą, zamiast naszą wiarę chronić, rząd, nie wiedząc, co to szacunek, zmusza nas siłą do znieważania Jego Świątobliwości Dalajlamy, burząc w ten sposób spokój społeczności monastycznej. Wielu mnichów, którzy odmawiali podpisania podobnych deklaracji, wydalono ze świątyń. Z perspektywy naszej społeczności taka presja równa się rozmyślnemu atakowi władz państwa na możliwość rozwoju duchowego i wiarę. Kim jest Jego Świątobliwość Dalajlama i na czym polega nasz związek? Ludzką emanacją Arja Awalokiteśwary w postaci mnicha. Klejnotem spełniającym życzenia, który powraca do tego świata z nektarem współczucia i mądrości dla pożytku wszystkich istot, a zwłaszcza potrzebujących wsparcia Tybetańczyków. W naszym przysłowiu, które powiada, że „jeśli w posiadaczu spełniającego życzenia klejnotu jest niewzruszona wiara, ziści się wszystko, czego pragnie", nie ma przesady. Dalajlama to w istocie taki zwycięski klejnot. Dlaczego rząd uparcie zmusza nas do jego krytykowania? Czemu ma służyć deptanie naszej wiary i oddania? Po co piętrzyć jawne i ukryte przeszkody przed naszym systemem edukacyjnym?
Sera, Drepung i Ganden przed rewolucją kulturalną
Tybetański system monastyczny ma tysiąc czterysta lat i jest sercem naszej religii oraz kultury. Przez wieki wzlotów i upadków dotrwał do dziś, stając się klejnotem narodu, który nie dbał zbytnio o cywilizację materialną. Dzięki Dzie Congkhapie, który przyszedł na świat w Amdo i studiował w Tybecie centralnym, nasza religia i kultura zyskały nową siłę i inspirację. Doktryna Lobsanga Drakpy, nazywana tradycją gelugpa, zbudowana jest na jego niezwykłej wizji i doświadczeniu, oddaniu dla nauczyciela i, jeszcze większym, dla prawdziwej natury rzeczywistości, oraz niewyobrażalnej głębi analitycznych studiów, w oparciu o nauki Buddy i indyjskich mędrców, ponad siedmiuset lat tybetańskiej kultury buddyjskiej. Ten, który przeszedł całą ścieżkę uczonych i siddhów, oraz jego najbliżsi uczniowie powołali klasztory Sera, Drepung i Ganden, zmieniając oblicze Tybetu. Nawet dziś cieszą się one wielką sławą w całym kraju i poza jego granicami.
Ich wpływy edukacyjne sięgają daleko poza centralny U-Cang. Na przykład czcigodny i wszechwiedzący Dziamjang Szepa Ngałang, który założył słynny klasztor Labrang Taszikjil w Amdo, studiował w lhaskim Drepungu. Podobnie jak Kirti Khjabgon, ojciec Kirti w Ngabie, w obecnym Sichuanie. Szar Kalden Gjaco, któremu zawdzięczamy Rebgong Rongpo, zgłębiał z kolei pisma w Gandenie. Nie chcąc nudzić szczegółami, powiem krótko, że niemal wszyscy wielcy lamowie i uczeni szkoły gelugpa z trzech prowincji Tybetu - czyli Khamu, Amdo i U-Cangu - zdobywali wiedzę w Sera, Gandenie i Drepungu. Co więcej, w klasztorach tych studiowali także inkarnowani lamowie i mnisi wszystkich innych tradycji: sakji, kagju, njingmy, dżonangpy i bonu. (Mieszkałem i studiowałem w trzech siedzibach przez wiele lat, więc mówię tu tylko o nich, niemniej podobne problemy są codziennością niemal wszystkich świątyń w trzech tybetańskich prowincjach.)
Konieczność wprowadzenia polityki prawdziwej wolności religijnej
Zaniedbywanie tradycji, która służy najważniejszym interesom bogatego religijnie i kulturowo narodu tybetańskiego, ograniczanie liczby mnichów i mniszek oraz wydalanie ich ze świątyń, są najlepszym dowodem na to, że polityka wolności religii sprowadza się jedynie do pustych słów i frazesów.
Po incydencie 14 marca wydalono z klasztorów ponad tysiąc mnichów Sera, Drepungu i Gandenu - głównych ośrodków tybetańskiej edukacji buddyjskiej. Zrobiły to dziesiątki tysięcy mundurowych, wyłamujących każde drzwi, wdzierających się do cel i naw z bronią w ręku. Przy okazji konfiskowano lub kradziono zdjęcia Jego Świątobliwości, telefony komórkowe, urządzenia elektroniczne, pieniądze. Mówiono mi, że w niektórych regionach kraju fotografie te darto na strzępy i deptano przed wrotami świątyń. Inna zdumiewająca informacja dotyczyła konfiskowania z klasztornych kuchni noży do obierania warzyw. Dopiero później uprzytomniliśmy sobie, że miały one pełnić rolę dowodu dla tych, którzy oskarżali nas o stosowanie przemocy. Mnichów bito, aresztowano, więziono przez pół roku, a po zwolnieniu nie dano im wrócić do klasztorów. Za kratami duchowni mówili i pisali, że nie mają nic przeciwko przetrzymywaniu ich tak długo, jak władze uznają to za stosowne, chcą tylko potem znów móc studiować w swoich świątyniach. Równie dobrze mogli rzucać grochem o ścianę. Trudno o lepszy dowód na słuszność powiedzenia, że „Tybetańczyków gubi nadzieja, a Chińczyków podejrzliwość". W ten oto sposób przekreślono powołanie ponad tysiąca osób, skazując ich na strach, ból i rozpacz. Gdzież - o innych kwestiach nie wspominając - pójdą teraz owi mnisi, których paramilitarna policja wywlekała nocą z Sera, Gandenu i Drepungu, nie pozwalając nawet na nałożenie butów? W ich rodzinnych stronach klasztorów nie ma. A nawet jeśli są, nie można w nich studiować. Co pocznie z sobą prosty mnich, któremu odebrano świątynię, który nie może liczyć na pomoc krewnych?
Prawo nie może być przeszkodą, lecz musi wspierać rozwój tybetańskiej tradycji buddyjskiej
W dobie informacji nasz kraj musi zapewnić tybetańskim mnichom dostęp do wybranej przez nich drogi kształcenia, a nie rzucać im pod nogi kłody. Wiele zależy tu od postępowania władz.
Po pierwsze, polityka planowania rodziny i limit jednego dziecka nie tylko stanowią zagrożenie dla zamieszkującej ogromne tereny populacji tybetańskiej, ale i automatycznie ograniczają liczbę wyświęconych.
Po drugie, prawo zabraniające przyjmowania święceń osobom, które nie ukończyły osiemnastego roku życia, zamyka jedne z drzwi do społeczności monastycznej.
Po trzecie, ograniczanie liczby mnichów w najsłynniejszych klasztorach, które zapewniają doskonałą edukację, odbiera możliwość zdobywania wiedzy ludziom, złaknionym jej tak, jak spragniony marzy o wodzie. Jestem głęboko przekonany, że księgowanie wiernych, którym wolno składać pokłony, okrążać sanktuaria czy zawieszać flagi modlitewne i przedstawianie tego jako dowodu wolności religii (widziałem taką rządową propagandówkę zatytułowaną „Tybet z perspektywy historycznej"), służyć może jedynie ogłupianiu widzów, ale przy okazji odsłania prawdziwe oblicze władz i służy jak najgorzej interesowi kraju oraz jego narodów. Równie puste jest odbudowywanie kilku klasztorów czy ceremonialne nadawanie tytułów gesze lharampa (tudzież podobne, umiłowane przez rząd oficjałki), gdy w tym samym czasie dramatycznie ogranicza się perspektywy wstępowania do klasztorów i zdobywania w nich wiedzy nowemu pokoleniu buddystów. Nic nie wskazuje, by takie teatralne gesty jakkolwiek służyły zachowaniu i rozwojowi przebogatego dziedzictwa buddyjskiej kultury Tybetu. Mamy dziś dziesięć razy mniej duchownych niż przed rewolucją kulturalną. W Sera było 9900 mnichów, dziś jest ledwie 850; w Drepungu proporcja ta wynosi ponad 10 tysięcy do niespełna 1400, a w Gandenie - 5400 do 400. W Tybetańskim Regionie Autonomicznym rząd przyznaje się do 74500 wyświęconych i ponad 1700 miejsc kultu. Zważywszy, że tylko dziesięć procent mnichów ma możliwość studiowania, jak mogą oni - w większości filozoficzni ignoranci - zapewnić trwanie i rozwój naszej tradycji? O jej „zgodności" ze „społeczeństwem socjalistycznym" nie wspominając.
Tybetańskie klasztory są sercem praktyki Dharmy Buddy
Wypada cieszyć się, bardzo, że rząd wydawał i wydaje ciężkie pieniądze na odbudowę klasztorów. Kwestią znacznie ważniejszą jest jednak stworzenie i wspieranie - w miejsce piętrzenia przeszkód - monastycznego systemu edukacyjnego z prawdziwego zdarzenia. Czekam jak kania dżdżu na pierwsze dowody na to, że jasne światło partyjnej polityki wolności religii opromieni życie prostych ludzi.
Traktowanie tybetańskich klasztorów jak muzeów nie wystarczy. Trwanie przy tej wizji nie tylko nie zachowa świątyń, ale i uwłacza ich misji. Czemu służyć ma klasztor? Studiowaniu i praktykowaniu niezrównanych, najgłębszych nauk Buddy, opatrzonych wyjaśnieniami Sześciu Ozdób i Dwóch Najwyższych oraz innych, klasycznych mędrców z Indii, których dzieło rozwinęła jedyna w swoim rodzaju tradycja tybetańska, stojąca na fundamencie idei współzależnego powstawania i unikania przemocy. A także wspieraniu adeptów tej niezwykłej doktryny. Didaskalia - flagi modlitewne, pokłony, okrążanie, malunki i budowle - są zewnętrznym wyrazem pewnych aspektów kultury, nie zapewnią jej przecież trwania i rozwoju. Jeśli klasztory mają pozostać atrakcjami turystycznymi, nie ma powodu ich utrzymywać. Równie dobrze zastąpią je rządowe muzea.
Kłamstwa, które dzielą narody
Bolało nas, gdy po 14 marca rządowe media, podpierając się zdjęciami kilku osób w zakonnych szatach, oskarżały, w kraju i za granicą, tybetańskich mnichów o bicie, włamania, podpalenia i rabunki. Podczas pokojowych demonstracji w Sera, Drepungu i Gandenie, 10, 11 i 12 marca, tysiące uzbrojonych mundurowych otoczyły mnichów, obrzuciły ich granatami z gazem łzawiącym, biły. Zdjęć z tych wydarzeń nie pokazano. Gorzej, gdy duchowni usiłowali zmyć z siebie żrące substancje, sugerowano, że rzucili się z wodą na policję. Przerażonych karabinami, nielicznych ludzi, którzy ze strachu sięgali po kamienie, przedstawiano jako agresorów. W ten sam sposób zniekształcono wiele wypadków z 14 marca - i takimi pokazywano je w kraju i na świecie. Nawet jeśli miały miejsce wydarzenia zaskakujące i smutne, historia umieści je we właściwej perspektywie. Mówiono mi, że na widok mnichów i Tybetańczyków w ogóle chińscy pasażerowie wychodzą dziś z autobusów. Zaiste skuteczni są rządowi propagandyści, choć szkoda, że nie otwarli oka mądrości, które widzi łańcuch przyczyn i skutków. W jednej chwili okłamano ponad miliard uczciwych, ciężko pracujących Hanów. Po cóż, mówiąc bezustannie o harmonii i narodowej jedności, rozpowszechniać pogłoski, które jedynie narody dzielą? Może to właśnie jest prawdziwy separatyzm?
Rząd musi wypełniać oczekiwania ludu, a nie tylko o nich mówić
Od lat władze powiadają, że chcą od instytucji religijnych jednego - dostosowania się do społeczeństwa socjalistycznego. Uważam, że to bardzo dobry pomysł. Kultura, która odrywa się od służby ludziom, staje się pusta. Religia trwa i rośnie dla dobra społeczeństwa; rozwijając się, zmieniając i dostosowując do nowych czasów, musi służyć nie tylko sobie, lecz przede wszystkim interesom wiernych. Nie wystarczy powiedzieć wszakże, że nie może kłócić się z socjalizmem. Tylko zagwarantowanie prawdziwej wolności religijnej i możliwości kształcenia potrafi zmienić tę retorykę w rzeczywistość. Czekam przeto niecierpliwie, aż dalekowzroczna mądrość i pragmatyzm przywódców rządu centralnego opromieni w XXI wieku ciepłym światłem otwarcia i liberalizacji chłód naszej mrocznej codzienności.
Modlę się, by stabilizacja Chińskiej Republiki Ludowej i jedność wszystkich narodów trwały bez szwanku, darząc ciepłem wolności każdemu w Chinach.
Szczerze i otwarcie mówiłem o tych problemach, mając przed oczami setki tysięcy podobnych mi ludzi, licząc na uwagę przywódców, których zadaniem jest praca na rzecz mas. Mam nadzieję, że pomoże to w dostrzeżeniu problemów, z jakimi zmagamy się na co dzień. Boleję, że nie mając szansy na zdobycie żadnego wykształcenia do siedemnastego roku życia, mogłem nie umieć się wyrazić bądź przelać na papier swoich myśli. To tylko zdanie prostego człowieka, proszę mnie skorygować, jeśli te słowa zostaną uznane przez władze za przesadne lub nieprzystające do ich wizji.
Taszi deleg,
Gendun
7 października 2008 roku