Papierowe tygrysy i zastępy współczesnych Marco Polo
Gerald Segal
Szczyty nie są dziś takie jak dawniej. Ale akurat w przypadku wizyty prezydenta Clintona w Chinach powinniśmy za to podziękować losowi.
W okresie zimnej wojny spotkanie na szczycie było wydarzeniem wielkim i cennym. Szczyt sowiecko-amerykański zmusił negocjatorów do zawarcia układu, który zahamował wyścig zbrojeń. W naszej epoce, którą ludzie pozbawieni wyobraźni nazywają “pozimnowojenną”, szczyty nadal są paradne i uroczyste, lecz puste. Jak w klasycznym malarstwie chińskim – najważniejsza w szczycie USA-ChRL jest pusta przestrzeń: to, czego nie udało się osiągnąć.
Większość pielgrzymów, którzy w wybierają się dziś do Chin, kusi perspektywa zysku. Pekin też czeka na “nagrodę” – zwłaszcza za to, że jest grzeczny i nie dewaluuje swojej waluty, co zaogniłoby jeszcze bardziej azjatycki kryzys gospodarczy. Szczególnie zależy mu przy tym na wejściu do Światowej Organizacji Handlu (WTO).
A jednak, choć uzgodnione wcześniej kontrakty można przepakować i przedstawić jako osiągnięcie szczytu, do żadnego przełomu w dziedzinie handlu nie doszło. Amerykanie nadal upierają się, że warunkiem wejścia ChRL do WTO jest większa liberalizacja chińskiej gospodarki.
Twarde stanowisko Clintona w sprawie handlu to dobra odpowiedź na bezczelne argumenty chińskich dostojników i ich zachodnich klakierów, którzy przedstawiają Chiny jako “stabilizator” gospodarczy w regionie. Pekin osiągnął przy tym nowe mistrzostwo w wykręcaniu kota ogonem, sugerując, że jego nadludzkie, wspaniałomyślne wysiłki sabotuje... Japonia, nie reformując swojej gospodarki. Prawda jest taka, że u podłoża azjatyckiego kryzysu gospodarczego, który rozpoczął się w lipcu, leży chińska dewaluacja sprzed trzech lat. Poza tym Chiny zyskują przecież, kiedy jen traci na wartości – łatwiej spłacać zaciągnięte w Japonii długi, gdy kurczą się one w oczach.
Kiedy wreszcie Chiny dokonają kolejnej dewaluacji, pogrążając region w jeszcze głębszym mroku, będą za to mogły winić wyłącznie siebie – swą niechęć do reformowania gospodarki, a zwłaszcza determinację, z jaką bronią rozsypujących się przedsiębiorstw państwowych.
Mimo ciągłego gadania o geogospodarczym znaczeniu Chin, Amerykanie mogą pozwolić sobie na stanowczość. Chiny po prostu nie liczą się tak bardzo, jak chciałyby tego zastępy współczesnych Marco Polo. Produkt krajowy brutto (PKB) ChRL równa się mniej więcej włoskiemu. Chiny nie wchodzą na listy dziesięciu największych rynków eksportowych większości państw Zachodu. W ostatnich latach bezpośrednie inwestycje amerykańskie zmniejszyły się jeszcze bardziej, a przecież i w okresie największego rozkwitu nie przekraczały finansowego zaangażowania USA w Holandii. Zachodnie firmy nadal uznają inwestycje w Chinach za jedne z najbardziej ryzykownych na świecie. Zniknięcie Chin z gospodarczej mapy świata nie miałoby druzgocącego wpływu na gospodarkę globalną.
Jeśli wziąć pod uwagę, że system bankowy bankrutuje, a przedsiębiorstwa państwowe wytwarzają rdzewiejące w magazynach trzy procent PKB, nominalny siedmioprocentowy wzrost w Chinach wydaje się podejrzany i nie robi większego wrażenia. Obawy potęguje brak dalekowzrocznych reform politycznych, który pogrąża gospodarkę w mroku i naraża ją na wszelkie wstrząsy, trapiące inne kraje Azji południowo-wschodniej. Polityczny wymiar szczytu chińsko-amerykańskiego najlepiej ilustruje oświadczenie Clintona, który stwierdził, że “Chiny są po niewłaściwej stronie historii”.
Zachodni apologeci Chin nalegali na Clintona, by ten nagrodził je za ustępstwa na rzecz elementarnej przyzwoitości, takie jak zwolnienie kilku słynnych dysydentów. Prezydent wypowiadał się jednak niegrzecznie również na temat katastrofalnej sytuacji w dziedzinie praw człowieka, stwierdzając wręcz, że na szacunek świata zasłużą dopiero Chiny postkomunistyczne.
Po gospodarce i polityce na współczesnych szczytach serwuje się sprawy dotyczące bezpieczeństwa międzynarodowego. Stany Zjednoczone zignorowały chińskie prośby i w tej dziedzinie.
Nie umówiono się na zniesienie embarga na dostawy broni, przekazywanie zaawansowanych technologii czy zmniejszenie amerykańskiej pomocy dla Tajwanu. Zwolennicy Chin tłumaczą, że zasługują one na wszelkie ustępstwa, gdyż rozprzestrzenianie się broni nuklearnej w regionie zmusza Stany Zjednoczone do nawiązania “strategicznego partnerstwa” z ChRL.
Ale przecież to właśnie przekazywanie chińskiej technologii nuklearnej i broni Pakistanowi popchnęło Indie do przeprowadzenia testów z bronią jądrową. Clinton, coraz ostrzej krytykowany za ślepotę na chiński program rakietowy, nie mógł sobie pozwolić na zmianę polityki w dziedzinie bezpieczeństwa.
Tak więc paradny, lecz pusty szczyt – urozmaicony kilkoma stanowczymi wypowiedziami Clintona – uznać można za wielki sukces. Stanowi on wszakże tylko element długiego procesu angażowania Chin i pomagania im w przyjęciu roli nastawionego na większą współpracę gracza na arenie międzynarodowej.
Chiny są li tylko drugorzędnym mocarstwem, zdolnym do rozstawiania po kątach mocarstw trzeciorzędnych, takich jak Filipiny. W obliczu prawdziwego mocarstwa, Stanów Zjednoczonych, sprawiają wrażenie wątłych i słabowitych.
Chiny lubią widzieć w sobie “niemal równego konkurenta” Stanów Zjednoczonych, zmierzającego pewnie do statusu supermocarstwa. W rzeczywistości są zainteresowane i zdolne do zaakceptowania polityki będącej połączeniem “zaangażowania” i “powstrzymywania”. Szczyty chińsko-amerykańskie tego rodzaju trwać mogą jeszcze bardzo długo.
Gerald Segal jest dyrektorem programu badawczego International Institute for Strategic Studies w Londynie
Tibetan Bulletin, maj-czerwiec 1998