Morze toksycznego mleka
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Morze toksycznego mleka

Oser

 

Mieszkańcy Lhasy są uzależnieni od słodkiej herbaty, a stołecznych herbaciarni po prostu nie da się zliczyć. Nie mam pojęcia, ilu Tybetańczyków, od berbeci po staruszków, zasiada codziennie w szykownych przybytkach, takich jak Dzetro, Rewolucja, Gangdziong czy Lukcang. Swoje herbaciarnie mają również klasztory; przed marcem wypełniał je tłum pielgrzymów i mnichów. W każdej kręcili się też żebracy, czekając na drobne.

 

Dawniej szklanka słodkiej herbaty kosztowała dwa mao, teraz cena skoczyła do pięciu, a przy okazji podwyżek zdają się jeszcze kurczyć naczynia. Amatorów tego specjału jest tylu, że kelnerzy nie nadążają z napełnianiem szklanek, wprowadzono więc zwyczaj stawiania na stołach pełnych termosów: pół litra, półtora, cztery. Za średni płaciło się kiedyś trzy yuany, teraz trzeba dać siedem.

 

Smakosze mogą woleć przyrządzać herbatę własnoręcznie, dolewając świeże mleko - najlepiej z ostatniego udoju w najbliższej zagrodzie - do perkocącego naparu. Zwykle kończy się jednak na mleku ze sklepu, choćby Yili czy Mengniu, którego karton, co zrobić, kosztuje tu o kilka yuanów więcej niż w Chinach (w przypadku Telnusu przebicie wynosi sześć). Albo na supermarketowym mleku w proszku. Gdy się nie przelewa, najlepiej kupować je po cenach hurtowych na Tromsikhangu.

 

Tego właśnie specjału używają we wszystkich stołecznych herbaciarniach. Nie reklamują go w telewizji ani w gazetach. Pochodzi z fabryk w Shanxi lub Gansu i jest tani. Kiedyś w Dzetro zajrzałam do przepastnej, zaparowanej kuchni i zobaczyłam stos pustych toreb - urobek z ledwie kilku godzin, nawet nie połowy dnia. W głowie się kręci na myśl, ile w tym mieście idzie codziennie mleka w proszku.

 

Całe Chiny żyją skandalem z mlekiem Sanlu, od którego pochorowały się dziesiątki tysięcy niemowląt. Właśnie okazało się, że „wątpliwości" budzą odżywki dwudziestu innych producentów. Problemy mają wszystkie firmy, w tym Yili i Mengniu. Na zdrowy rozum najtańsze mleko trafiające z bezimiennych fabryczek do lhaskich herbaciarni musi być skażone jeszcze bardziej niż markowe produkty niesławnego Sanlu. Mogą do niego dodawać nawet karbamidu, który jest znacznie groźniejszy od melaminy. Nie znajdziecie go w Pekinie, nie zobaczycie w Chengdu, za to w Lhasie jest dosłownie wszędzie. Ludzie piją je, jakby nie mogli bez niego żyć. Zgadnijcie, jakie to może mieć konsekwencje?

 

Rozmawiałam o tym ze znajomym z Lhasy. „Zastanawiam się, ile osób choruje u nas na nerki". „Mnóstwo - usłyszałam. - Mój brat trafił do szpitala w tym roku". „Chodzi do herbaciarni?". „Dzień w dzień". „Skoro jest tylu chorych, ktoś powinien się tym zainteresować". „Kogo to obchodzi? - odparł kolega. - Prawda mogłaby się okazać zbyt bolesna".

 

W regionach wiejskich i pasterskich Tybetańczycy nie mają „problemu" z mlekiem, bo doją własne krowy i nie piją słodkiej herbaty. Ich dzieci zapewne nigdy nie widziały odżywek, więc się od nich nie pochorują. Pełno tam jednak innych wątpliwych produktów: trunków, ciasteczek, makaronów, cukierków. Ilekroć coś się dzieje, na przykład wyścigi konne, na każdym kroku potykasz się o sprzedawców wszelkiego śmiecia. Zauważyłam, że nazwy większości firm nic mi nie mówią, a towary są często przeterminowane. Bezkresne ziemie tybetańskie stały się wysypiskiem podrabianego, lichego badziewia.

 

Należy mieć nadzieję, że rządowe instytucje odpowiedzialne za kontrolę jakości wezmą się wreszcie za całe to dziadostwo. Młodzi Tybetańczycy powinni znaleźć sobie nową misję, tropiąc produkty szkodliwe dla zdrowia i dokumentując ich zgubny wpływ. Jedźcie do chłopów i koczowników, mówcie im o zagrożeniach, przestrzegajcie, że atrakcyjne nowinki mogą być śmiertelnie niebezpieczne.

 

 

Pekin, 18 września 2008