Życie zawdzięczam pomyjom
Ama Adhi
Nazywam się Adhi Tape i mam pięćdziesiąt sześć lat. Urodziłam się w Njarongu. Dwadzieścia osiem lat spędziłam w więzieniu. Opowiem o tym, co przeżyłam, żebyście lepiej zrozumieli, jak straszliwe zbrodnie popełnia się w moim kraju.
Kiedy Chińczycy zaczęli niszczyć to, co my, Tybetańczycy, uważamy za najważniejsze, stawiliśmy opór. Pewnej nocy do mego domu przyszło sześciu chińskich policjantów. Zabrali mnie i szwagra, oskarżając nas o podżeganie do buntu we wschodnim Tybecie. Miałam wówczas dwadzieścia pięć lat i dwoje dzieci: trzyletniego synka i córeczkę, która nie ukończyła jeszcze roku. Kiedy próbowałam się z nimi pożegnać, synek złapał mnie za nogę i nie chciał puścić. Chińczycy bili go i kopali, wreszcie związali. Ciągnąc za włosy, wywlekli mnie z domu. Moment rozstania z dziećmi to najgorsza chwila mego życia. Do dziś słyszę ich płacz, do dziś śni mi się, że mnie wołają.
Przewieziono nas do więzienia. Kazano nam podać imiona osób, przygotowujących powstanie. Chińczycy powiedzieli, że zastrzelą nas, jeśli nie wydamy tych ludzi.
Nie chcę mówić o torturach, które w więzieniu były na porządku dziennym. Powiem tylko, że ich ślady widać na moim ciele do dziś. Podobnie jak mąż mojej siostry, przysięgłam sobie, że nie wydam nikogo, za żadną cenę. Śledczy kazali nam uklęknąć na podłodze i patrzeć sobie w oczy. Powiesili nam na szyjach tabliczki, na których napisano coś po chińsku. Nie wiem, co - żadne z nas nie znało chińskiego. Jeden z przesłuchujących powiedział, że zastrzeli szwagra, jeżeli nie podamy imion ludzi, którzy z nami współpracowali. Kazali mi patrzeć, jak zabijają go strzałem w głowę.
Później dowiedziałam się, że mój synek zwariował i odebrał sobie życie, rzucając się do rzeki. I tak straciłam dwie najbliższe osoby.
W więzieniu widziałam wielu mnichów i lamów, skutych ze sobą łańcuchami jak zwierzęta. Potem załadowano ich na ciężarówki i przewieziono do Dharcedo, do splądrowanego klasztoru, który zamieniono na więzienie.
W więzieniu panowały straszliwe warunki. Do jedzenia dawano nam zupę z mąki zbożowej - prawie wodę; trzy kubki dziennie. Gdy po wypiciu tej zupy potarło się wnętrze kubka palcem, nie zostawał na nim żaden ślad. Miałam szczęście - przydzielono mi dobrą pracę. Wraz z trzema innymi kobietami miałam doglądać świń chińskich strażników.
Mnisi musieli załatwiać naturalne potrzeby w swoich celach. Służyły im do tego małe naczynia, które mogli opróżniać dwa razy dziennie. Starałam się im pomóc, kradnąc resztki, którymi karmiłyśmy świnie, i ukrywając je w różnych miejscach, gdzie mogli je znaleźć. Dla nich pomyje były luksusem.
Po pewnym czasie wszyscy więźniowie byli tak osłabieni, że zataczali się przy każdym kroku jak pijani. Myśleliliśmy tylko o jednym: jak zdobyć coś do jedzenia? Niektórzy mieli halucynacje i krzyczeli przez sen: „Daj mi trochę campy! Daj mi choć kawałek chleba!”. Nawet śniliśmy tylko o jedzeniu... Mówiłam już, że do pracy w chlewie wybrano nas cztery - z trzystu więźniarek. Miałyśmy dzięki temu więcej pożywienia, ale przyszło nam za to drogo zapłacić... Każdą z nas wielokrotnie zgwałcili strażnicy. Myślę, że każda kobieta może sobie wyobrazić, co wtedy czułyśmy...
Po pewnym czasie została z nas tylko skóra i kości. Codziennie umierało bądź „znikało” około piętnastu więźniów. Ciała zmarłych układano w stosy i przysypywano ziemią. Nad więzieniem unosił się jak chmura nieznośny odór gnijących trupów. Wkrótce potem część więźniów - w tym mnie - przeniesiono do kopalni ołowiu. Pędzono nas tam przez trzy dni. Po drodze musieliśmy przejść przez most. Gdy go zobaczyłam, zaczęłam się zastanawiać, czy nie lepiej będzie skończyć z tym wszystkim raz na zawsze. Chińczycy musieli podejrzewać, że wielu z nas ma podobne myśli, gdyż przed wejściem na most zatrzymali naszą kolumnę i skuli nas łańcuchami - po sześcioro. Pamiętam, że patrząc na wzburzoną wodę, walczyłam ze sobą przez dłuższą chwilę, ale w końcu doszłam do wniosku, że nie wolno mi pociągnąć za sobą pięciu osób.
W kopalni pracowały tysiące Tybetańczyków. Wszyscy przypominali bardziej szkielety niż ludzi. Każdy, dosłownie każdy, podpierał się kijem, żeby utrzymać się na nogach. Wszyscy zataczali się i co krok potykali - wyglądało to jak taniec trupów. My, kobiety, byłyśmy w o tyle lepszej sytuacji, że pracowałyśmy w polu, gdzie jadłyśmy trawę i korzonki.
Po pewnym czasie przekonaliśmy się, że niemal wszystko, co jedzą świnie, jest jadalne i dla ludzi. Niektórzy zjadali nawet larwy i karaluchy, ale ja nie potrafiłam się na to zdobyć. Przy wydawaniu posiłków więźniowie oczywiście tłoczyli się i przepychali - kubek zupy trzeba było wypić natychmiast, jednym haustem, żeby przypadkiem jej nie rozlać. O resztki, zostające czasem na dnie kotła, wybuchały bójki; prowokowanie ich należało do ulubionych rozrywek Chińczyków. Strażnicy wymyślili też zabawę w rzucanie na ziemię herbacianych fusów, na które rzucali się wycieńczeni więźniowie.
Więźnia imieniem Thubten Dhargje złapano, gdy usiłował ugryźć łydkę trupa, rzuconego na jeden ze stosów. Chińczycy okrutnie go pobili i zaczęli przesłuchiwać. Więzień bronił się, mówiąc, że nic nie zjadł, gdyż na trupie została tylko skóra - poza tym, był tak słaby, że nie mógł jej przegryźć.
Okolice tej kopalni nazywa się dziś „Ziemią trupów”.
Po pewnym czasie byłam już tak osłabiona, że nie mogłam mówić. Starciłam przytomność. Kiedy się ocknęłam, leżałam na stosie trupów. Ludzie, którzy wywozili zwłoki, zauważyli, że żyję. Gdyby nie to, nie mogłabym dziś opowiedzieć swojej historii.
Ze stu kobiet, z którymi trafiłam do więzienia, przeżyły tylko cztery - opiekunki świń. Reszta zmarła z głodu.
„Po śnieżycy" - historia Amy Adhi (pdf)