Słowo na rocznicę Chińskiej Republiki Ludowej
Bao Tong
Mamy pierwszy dzień października. Dwadzieścia cztery lata temu główni dyrygenci zaczęli na wszelkie sposoby unikać cyfr 4 i 6 (scalonych na zawsze z datą masakry czwartego czerwca 1989 roku), ale teraz nie mogą się przed nimi schować, bowiem obchodzą dziś 64. rocznicę przejęcia przez siebie władzy.
Były czasy, kiedy nie wstydzili się tego słowa. Wystarczy sięgnąć po słynny artykuł „Trzy dekady komunizmu", który w 1951 roku opublikował Hu Qiaomu, naczelny skryba Mao Zedonga. Przejęcie władzy eksponowano wtedy bez żenady. Więcej, roztrząsano je z niewysłowionym szczęściem. Gdyby przestali o nim mówić, gdzie mieliby szukać powodów do sławy i chwały?
Później owo przejęcie władzy - które tyle znaczyło i wyjaśniało - zaczęto powoli zastępować tajemniczym „budowaniem państwa". Można było odnieść wrażenie, że wcześniej, przed 1949 rokiem, Chińczycy nie mieli państwowości i że zmiana nazwy na „republikę ludową" równała się podbojowi. Niemniej z czasem zasymilowała się nawet część starszego pokolenia, w tym i ja.
„Pierwszy października" nie był przecież pierwszy. Już w 1911 roku stary cesarski reżim obaliła rewolucja pod hasłem trzech zasad Sun Yat-sena. Wcześniejsze rządy miały charakter autorytarny, cesarz mienił się Synem Nieba, każdy Chińczyk był jego poddanym i musiał wykonywać rozkazy. Później, poza epizodem z Yuanem Shikai w roli cesarza Hongxiana, żaden poważny polityk nie ośmielił się otwarcie atakować republiki ani demokracji.
Zmieniło to dopiero „wyzwolenie" 1 października 1949 roku, które znów uznało prawa obywatelskie za herezję. Pod egidą „dyktatury proletariatu" wyrósł jak gdyby nigdy nic nowy despota. Partia komunistyczna przejęła kontrolę nad życiem społecznym na skalę, która nie śniła się żadnemu tyranowi, całkowicie podporządkowując sobie „wyzwolonych" Chińczyków. W latach 1911-1949 to stare nowe czy też nowe stare zdawało się kompletnym absurdem, niemniej wyzwolenie przywróciło je do życia. Zwłoki proletariatu i jego dyktatorskiej rewolucji powstały z martwych pod przewodem Komunistycznej Partii Chin.
Łupem zwycięzcy była władza, która rzecz jasna nie miała przypaść trupowi rewolucji ani masom. Należała do tych, co kierowali walką, i ich potomków. Nikt, jak ujął to Lenin, nie zamierzał się nią „dzielić" nawet, jak doprecyzował Mao, „na chwilę".
Komuniści postawili na swoją domenę, wojnę, ściągając na kraj pasmo bezprzykładnych nieszczęść. Najpierw kazali chłopom wydrzeć ziemię właścicielom, a następnie zażądali jej oddania państwu w postaci komun ludowych. Znacjonalizowali własność prywatną, by przekazać ją potem, fingując transakcje, potężnym klikom i grupom nacisku, które stały się w ten sposób nowym, socjalistycznym sektorem prywatnym.
I tak to szło, zawsze z atrakcyjnie brzmiącymi nazwami. To „rewolucji", to znów „reformy", nieodmiennie jednak w sosie socjalizmu - którego, jak wyjaśnił Deng, nie dawało się jasno objaśnić - i zgodnie z „prawdą uniwersalną", „charakterystyką Chin", nie wspominając o myśli Mao, Denga czy „zasadzie trzech reprezentacji" Jianga.
W 1927 roku rozrywane przez watażków, toczące się po równi pochyłej Chiny miały wciąż, dzięki największej sile roboczej, drugą co do wielkości gospodarkę na świecie. Poronione rządy partii komunistycznej wepchnęły ją jednak w przepaść, a wraz z nią całe państwo. Trwało to do śmierci Mao, kiedy - nie bez kłopotów - zerwano wreszcie najbardziej krępujące łańcuchy, skuwające producentów rzeczy z ich właścicielami. Odzyskanie drugiej pozycji, którą zajmowaliśmy w czasach domowych wojen, wcale nie było łatwe, załóżmy jednak, że jednym ładnym obrazkiem można zasłonić sto wstrętnych.
Te sześćdziesiąt cztery lata to po prostu cena, jaką płaci się za posiadanie takich przywódców. Zmienienie rewolucji w codzienność jest najbardziej wymownym świadectwem „uniwersalnej słuszności" tezy, że Chinami musi rządzić partia komunistyczna.
Tyle że cenę takich błędów płaci się zwykle ludzkim życiem.
Ile rodzin rozpadło się, ilu zabiła wojna, głód, polityczna przemoc, bezprawie czy wreszcie ci, którzy rozmyślnie wykorzystują literę prawa, do zadawania gwałtu sprawiedliwości?
Inną walutą, którą płaci się takie czesne, jest alienacja. Każdy mieszkaniec Chin żyje w miejscu wrogim uniwersalnym wartościom. To „republika", w której nie mogą odbyć się wybory. Gospodarką nazywaną „rynkową" kieruje partia, opinie mogą wygłaszać wyłącznie tuby propagandowe reżimu, a system oświaty służy kształceniu podwładnych.
Wszechobecna korupcja oraz zanieczyszczenie środowiska - powietrza, wody i gruntu - to także część ceny, jaką bez zgody i wbrew swej woli płacą kolejne pokolenia obywateli, aby kolejne generacje przywódców mogły prowadzić kolejne eksperymenty na żywym organizmie państwa.
Ten model, ku zdumieniu świata, budują Chiny od sześćdziesięciu czterech lat. Partia zaś robi swoje, zgodnie z własnym widzimisię. Nie zamierzam jej w żaden sposób pomniejszać. Po prostu uważam, że system nietolerujący sprzeciwu, jest skazany na zagładę. Postęp to domena dzielnych, którym ambicja pozwala się zmieniać.
1 października 2013
Bao Tong, dyrektor Biura Reform Politycznych Komitetu Centralnego KPCh i asystent przewodniczącego Zhao Ziyanga, był najwyżej postawionym członkiem partii, którego uwięziono za sprzeciwianie się użyciu siły na Tiananmen w 1989 roku. Zwolniony z więzienia siedem lat później, został osadzony w areszcie domowym, w którym przebywa do dzisiaj.