Różne wizje tego, co przed nami
Oser
Zapewne żadne inne zgromadzenie w historii nie poruszyło tak serc Tybetańczyków w ojczyźnie i poza jej granicami. Przede wszystkim dlatego, że nigdy wcześniej nie byliśmy równie długo rozdzieleni. Ponad sto tysięcy tybetańskich uchodźców uważa za swój dom kraj po tej stronie Himalajów, dla którego sześciu milionów mieszkańców tamten odległy, inny Tybet, choć niewielki, zawiera naszą duszę. W połowie miesiąca po tamtej stronie gór, w Dharamsali, zbiorą się przedstawiciele Tybetańczyków z całego świata, aby dyskutować o naszej przyszłości. Nie ulega wątpliwości, że jest to wydarzenie epokowe. Na początku marca Jego Świątobliwość Dalajlama oświadczył wszak, że rozwiązywanie problemów Tybetu i decydowanie o jego przyszłości należy do Tybetańczyków.
My, Tybetańczycy żyjący w kraju i poddawani represjom przez potężne mocarstwo, a więc niemogący wypowiadać się tak swobodnie, jak rodacy za granicą, też pragniemy, nie zważając na strach, dać wyraz naszym pragnieniom. Tybetańscy intelektualiści mieszkający w ChRL, o ile wolno mi streścić tu ich poglądy, są zdania, że Jego Świątobliwość (choć wydaje się, że zmusiły go do tego okoliczności) podjął jak najsłuszniejszą decyzję, ponieważ dzięki niej będziemy lepiej przygotowani na to, co przyniesie przyszłość. Niezależnie od tego, jaką obierzemy drogę, jej kierunek zawsze można zmienić. To nie jest twarde albo albo: znajdą się w niej elementy tego i tamtego, skrzyżują lub zbiegną różne ścieżki stosownie do pojawiających się możliwości. Niemniej, jak powiedział Jego Świątobliwość, dotychczasowa, pojednawcza strategia okazała się fiaskiem, a więc niezależnie od tego, czy podoba się to Tybetańczykom, nie możemy iść dalej utartym szlakiem.
W pewnym klasztorze w Amdo żyje ponad dziesięciu mnichów (mają po dwadzieścia, trzydzieści kilka lat), których aresztowano i pobito podczas marcowych protestów przeciwko fali represji. Niektórzy do dziś mają na przegubach ślady po stalowym drucie, którym krępowała im ręce paramilitarna policja. Mówią tak: choć Tybetańczyków dotykają nieszczęścia i doskwiera im zniewolenie, jako uczniowie Buddy wciąż chcemy iść wytyczoną przez Jego Świątobliwość środkową ścieżką i walczyć o prawa narodu tybetańskiego bez uciekania się do przemocy. Bez względu na to, co zgotuje los, naszym obowiązkiem jest niezbaczanie z drogi pokoju i rozsądku.
Są też poglądy bardziej radykalne, wedle których Jego Świątobliwość kroczył najpierw ścieżką rangzen, lecz stopniowo od niej odszedł z powodu obietnicy Deng Xiaopinga „rozmawiania o wszystkim poza niepodległością" i zaczął zabiegać o szeroką autonomię w granicach wytyczonych konstytucją ChRL. Po niemal trzydziestu latach nie przyniosło to jednak żadnych rezultatów, zatem w tych okolicznościach najwłaściwszy jest powrót do rangzen. Choć wciąż potrzebujemy pomocy świata, brzemię odpowiedzialności powinni wziąć na swoje barki sami Tybetańczycy. Każdy naród, który pragnął niepodległości, płacił za nią cenę życia i krwi. Aczkolwiek nie chcemy jej przelewać, nic na to nie poradzimy, ponieważ innej możliwości nie ma. Tybetańczycy w kraju i za granicą muszą się więc zjednoczyć i być gotowi do poświęceń.
Część zachodnich ekspertów od Chin uważa, że jak by na to nie patrzeć, los Tybetu jest przypieczętowany. Młodzi Tybetańczycy odpierają jednak, że rzecznicy takich poglądów nie dostrzegają mnóstwa kryzysów, które kryją się za fasadą potęgi i wielkości komunistycznych Chin, tudzież nie doceniają żywotności i kreatywności narodu tybetańskiego oraz jego kultury. Problem Tybetu nie sprowadza się do Jego Świątobliwości, więc nawet gdy go zabraknie, Tybetańczycy i ich dziedzictwo nie utracą swych przymiotów. Dalajlama, zrodzony z nadziei, powróci, a my będziemy kontynuować walkę, wspierani kulturą, która niesie esencję ducha buddyzmu. Choć będą się piętrzyć przeszkody, nic nie jest przesądzone i nawet jeśli los przyniesie jeszcze więcej represji oraz cierpień, Tybetańczycy znajdą w sobie odwagę i stawią im czoło.
Jest też szkoła myślenia pasywnego, wedle której wybór czy to drogi środka, czy rangzen jest zupełnie iluzoryczny i nic nie znaczy, gdyż i tak żyjemy pod chińskim butem, pozostaje więc tylko przyglądać się rozwojowi wydarzeń.
Pekin, 4 listopada 2008