Na kolanie „Dziennikowi Ludowemu” o sytuacji w Lhasie
Oser
(Kilka akapitów - z drobnymi zmianami - które napisałam 13 maja na Twitterze, odpowiadając na artykuł „Dziennika Ludowego", poświęcony mojemu wpisowi na Weibo „Lhasa na krawędzi zagłady - ratunku!".)
„Dziennik Ludowy" 13 maja opublikował artykuł zatytułowany „Wielkie »wyburzanie i przebudowa« lhaskiej starówki to wymysł (szukajmy prawdy w faktach a nie krzykach)", zaczynający się zdaniem: „4 maja na Weibo pojawił się post »Lhasa na krawędzi zagłady«, krytykujący zbytnią komercjalizację oraz, ilustrowaną zdjęciami, »gigantyczną rozbiórkę« tego miasta". A kuku, „Dzienniku", to ja napisałam ten post, proszę podać moje nazwisko.
Opublikowałam go 13 maja o 01:09, o 11:45 był już zablokowany. Do tej pory zdążono go przeczytać 523 tysiące razy, przekazać dalej 2243 razy i opatrzyć 309 komentarzami. Pojawiał się i później, ale był konsekwentnie usuwany. Skoro Lhasa jest „chroniona", a nie gwałcona, po co wymazywać wszelkie wzmianki o jej starówce?
„Dziennik Ludowy" ma czelność kwestionować wyburzanie starych lhaskich budynków, nasze kłopoty z wodą i bezrozumną komercjalizację miasta. Wszystkie wiekowe domy, które podlegają tak zwanej „ochronie", są właśnie zmieniane w restauracje dla „odwiedzających Tybet". W górnym biegu wody zanieczyszczał latami przemysł wydobywczy, więc teraz rzekę przecięto na pół, „tworząc" sztuczne punkty widokowe. I jak jest naprawdę z tą komercją? A pojedźcie tam sobie i przekonajcie się sami.
Cieszy mnie przecież nacisk, jaki „Dziennik" kładzie na „ochronę i renowację". Może zapali to lampkę alarmową niektórym urzędasom i biznesmenom, ostrzegając, że wszystko tu będzie musiało wrócić do pierwotnego kształtu.
Z wypiekami na twarzy zauważyłam też, że nawet „Ludowemu" zdarza się dolać oliwy do ognia „rozpowszechniania pogłosek", ponieważ nigdy i nigdzie nie pisałam, że centrum handlowe stanie „w" Barkhorze ani że ma on zostać „zburzony", mówiłam za to o „ratuszu dzielnicy Chengguan na północno-wschodnim odcinku szlaku pielgrzymkowego wokół Dżokhangu, tuż przy, nazywanej tak potocznie, »ulicy Barkhor« na lhaskiej starówce".
Może w „Dzienniku" czegoś nie doczytali, powtórzę więc dla nich jeszcze raz: „Innymi słowy, rekonstrukcja starówki składać się będzie z kilku części. Serce starego miasta, aleja wokół Dżokhangu, zostanie całkowicie wymiecione, a straganiarze przesadzeni do nowo budowanego centrum. Wszyscy mieszkańcy ulicy mają opuścić swoje domy i przenieść się do okręgu Tolung Deczen; ci, którzy się pospieszą, mogą liczyć na zapomogi w wysokości od 20 do 30 tysięcy yuanów. Odmowa wyprowadzki będzie traktowana jako »problem polityczny«. Puste domy i dziedzińce zostaną zlicytowane deweloperom, którzy najpewniej zrobią z nich sklepy, restauracje, bary i galerie. Inne uliczki i alejki, choćby prześwit przed świątynią Ramocze, mają zmienić się w duże place. Mieszkańców okolicznych domów także przeflancuje się na przedmieścia. W miejsce ratusza Chengguanu rośnie już dom towarowy (150 tysięcy metrów kwadratowych z podziemnym garażem na 1117 samochodów)".
Odpierając zarzut nadmiernej komercjalizacji, „Dziennik" przywołuje przykład Potali, która „może przyjąć 2600 zwiedzających dziennie", niemniej w 2003 roku kustosz informował, że przekroczenie liczby 850 zniszczyłoby drewniane i kamienne elementy konstrukcji pałacu. A przecież i ta podawana teraz, trzykrotnie wyższa raczej nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. W zeszłym roku Lhasa przekroczyła granicę 10 milionów turystów. Prosta arytmetyka - i niewielkie prawdopodobieństwo, że tylko co dziesiąty wybrał się do Potali.
To miasto bezustannie się buduje. To miasto ciągle się przeobraża. Jego mieszkańcy przyzwyczaili się do widoku żurawi dźwigów i najróżniejszych koparek, do rozbebeszonych ulic, do kłębów wszechobecnego pyłu i do głuchych detonacji. Tu rozwój wydaje się synonimem przebudowy, niemniej sprowadza się ona do jednego - to miasto ciągle coś traci. Beztroska operacja na żywym organizmie odbiera mu prawdziwe kolory i kształty.
W Lhasie powstanie 10 kładek dla pieszych (pięć już jest na Lingkhorze). Na rzece, której nazwę dało miasto, staną cztery tamy; zajmujące szczególne miejsce w naszej kulturze, święte jezioro Lhamo Lhaco dostanie taras widokowy, podjazdy i pomosty dla turystów; święta Góra Kailaś w odległym Ngari zostanie parkiem krajobrazowym z biletami wstępu po 960 yuanów, a ruiny pałacu Guge sprzeda się deweloperowi. Firmy i władze lokalne w całym Tybecie rzucają się na każdy skrawek ziemi w pogoni za mamoną - i wy chcecie to nazywać zachowaniem właściwych proporcji?
Jezioro Lhamo Lhaco należy dla nas do sfery ducha jako siedziba Opiekunki Palden Lhamo i źródło wizji odrodzeń kolejnych Dalajlamów. Tybetańczycy okazywali mu zawsze ogromny szacunek, zachowując, na przykład, ciszę podczas pielgrzymek i nie poruszając tam kamienia ani źdźbła trawy. A dziś chcecie budować tarasy, kasy, podesty, ścieżki, parkingi, wychodki i co tam jeszcze? I naprawdę sądzicie, że tłumy turystów niczego nie zadepczą?
Kładki dla pieszych na trasie pielgrzymek są pomysłem iście diabelskim. Nie wiecie, że sanktuaria odwiedzają ludzie starsi, słabi i schorowani, dla których wspinaczka po schodach jest nieopisaną mordęgą? A co z tymi, którzy całą drogę odmierzają długością własnych ciał, składając pokłony? Pomyśleliście o nich? Jeśli rząd chce faktycznie „służyć ludowi", dlaczego nie zamknie tego szlaku dla samochodów i nie odda go ludziom?
Piątego maja zaczął się piąty, „święty" miesiąc tybetańskiego kalendarza buddyjskiego, „saga dała". Wszyscy wierni ruszają wtedy na modlitewne pielgrzymki wokół lhaskich sanktuariów. Na jednym z ich najważniejszych szlaków wzniesiono w niespełna rok pięć kładek, a władze wykazały się wyjątkową podłością, celowo zamykając pod nimi ulice i zmuszając w ten sposób udręczonych staruszków do wspinaczki po stromych schodach. Tak tu właśnie wygląda nasza codzienność.
Pogoń za tak zwanym „rozwojem" ma od dawna charakter szaleństwa. W jego imię buduje się kopalnie i tamy, zmienia w turystyczne atrakcje święte góry, zagarniając dla zysku ziemię i wodę. Mogę o tym powiedzieć tylko jedno: „porzućcie rozwój, ten jego model jest nieludzki".
Wkrótce wszystkie stare domy na Barkhorze zostaną zburzone albo zmienione w restauracje dla tych „miłośników Tybetu", którzy zjeżdżają tu z każdego zakątka Chin. Lhaska starówka upodobni się do Kaszgaru. Mój stary przyjaciel, ujgurski intelektualista Ilham Tohti powiedział kiedyś: „Niedługo zrobią wam z Tybetu Xinjiang". I jego przepowiednia właśnie się ziszcza.
Byłam w Kaszgarze (dla Chińczyków - Kashi) jesienią 2003 roku. Przesiadywaliśmy wtedy na starówce, chłonąc kulturę i codzienność Ujgurów. Często myślałam wtedy o Barkhorze, miałam poczucie, że te miejsca wiele łączy. Stary Kaszgar burzyli wtedy w imię „modernizacji". Cierpiałam, czując przez skórę, że patrzę na przyszłość Lhasy.
Wyjątkową bezczelnością ze strony „Dziennika Ludowego" jest przywoływanie Potali, bowiem dewastuje się ją dosłownie cały czas. Pół wieku temu przed pałacem rozciągała się zielona enklawa, miejsce duchowej praktyki Dalajlamów. Kiedy jednak Jego Świątobliwość został zmuszony do opuszczenia ojczyzny, wszystkie drzewa wycięto, oddając tę przestrzeń sztabowi okupanta, który wzniósł na niej siedzibę lokalnego komitetu partii i administracji, ogradzając je czerwonym murem przywodzącym na myśl Zhongnanhai.
Chińscy aparatczycy uwielbiają kopiować ten skrawek Pekinu, bowiem płynące stamtąd instrukcje potrafią zmieniać los miliarda ludzi. Nie mogli więc poprzestać na czerwonym murze. Skoro przy Tiananmen powstał „pałac kultury robotniczej", trzeba było sklonować i jego, i w ten sposób w latach sześćdziesiątych wyrósł przed Potalą bliźniaczy, pierwszy „postępowy" budynek w Lhasie.
W 1994 roku UNESCO umieściło Potalę na liście światowego dziedzictwa i już dwa lata później rozebrano oraz przesiedlono wioskę Szol, która od tysiąca stu lat stała u stóp zabytku, nie dość, że w ten sposób okradzionego, to jeszcze okaleczonego nowym, ohydnym placem, mającym - wzorem identycznych pobratymców jak Chiny szerokie i długie - roztaczać aurę najwyższej władzy i autorytetu. W 1997 roku „pałac kultury robotniczej" z zachodniej części placu zmieniono w nocny klub.
W 2000 i 2001 roku UNESCO wciągnęło na swoją listę także Dżokhang i Norbulingkę, okraszając religijną i historyczną świętość Lhasy splendorem kulturowego dziedzictwa ludzkości. Powinno to oznaczać zupełnie automatyczne rozciągnięcie nad miastem parasola ochronnego, niemniej w 2002 roku Tybetańczykom wbito nóż w serce przy pomocy pomnika „pokojowego wyzwolenia" ich kraju.
Po trzech latach, kończąc poszerzanie placu przed Potalą i przeobrażanie go w następne Tiananmen, zburzono nocny klub, wykopano dwa przejścia dla pieszych i wzniesiono podest z masztem dla czerwonego sztandaru, uzupełniający wspomniany pomnik, który kształtem kojarzy się tylko z pociskiem artyleryjskim. I, jak pisał Ivan Klima z socjalistycznych wtedy Czech, „organizowano tu kolejne ceremonie hołdu oraz podporządkowania urzędującemu władcy, czy to kochanemu, czy to (znacznie częściej) znienawidzonemu w obecności tłumu, przyciąganego albo nadzieją nagrody, albo strachem".
Raz 1 lipca, po ceremonii wciągnięcia flagi przez grupę perfekcyjnie upodobnionych do siebie aparatczyków, widziałam tam chudziutką, starą mniszkę, która przyszła pomodlić się bezgłośnie przed Potalą. Nie kłopocąc się żołnierzami paramilitarnej policji, którzy wyszczekiwali słowa swojej przysięgi z zaciśniętymi pięściami, złożyła dłonie na czole, ślubując oddanie Buddzie, Jego Świątobliwości i pożytkowi wszystkich czujących istot.
Plac przed Potalą sięga już stóp samego pałacu. Władze wyrzuciły z jego okolic wszystkich mieszkańców, oszczędzając tylko budynki dawnego rządu - starą mennicę, więzienie i kilka siedzib arystokratycznych rodów - które jako „miasteczko Szol" służą „ważnym celom edukacji patriotycznej". Każdej wystawie w nowo zbudowanym „Pałacu skarbów" towarzyszy mantra „nieodłącznej części kraju przodków od najdawniejszych czasów".
Potala nie jest Tiananmen, choć wmuszono jej pomnik, podest, maszt i przejścia podziemne, próbując przeobrazić buddyjski pałac w polityczny symbol kolonialnego poddaństwa i depcąc, w imię „modernizacji", duchowe potrzeby Tybetańczyków, którzy żyją tu od pokoleń. To jeszcze gorsze od zwykłej zagłady rodzimej kultury.
13 maja 2013