Czwarty czerwca
Perry Link
Ludzka pamięć jest bardzo zagadkowa. Choć zajmują się nią specjalne katedry wydziałów psychologii, nadal właściwie nie wiemy, jak – ani jak dobrze – działa. Interesuje również filozofów, którzy pytają, na przykład, czy “przeszłość” może istnieć niezależnie od pamięci. Nie będzie tu szukać odpowiedzi na takie pytania, niemniej warto się nad nimi zastanowić.
Wszyscy wiemy, że pamięć pogarsza się z wiekiem: wrażenia bledną z czasem, a w dodatku, gdzieś na półmetku, maleje nasza zdolność zapamiętywania. Pamięć zniekształca, zwłaszcza gdy próbujemy przypomnieć sobie jakieś wydarzenia – takie jak masakra z 4 czerwca – i opowiedzieć o nich innym. Przekazanie doświadczenia innej osobie wymaga przełożenia wspomnień na słowa, a taki przekład musi oznaczać uproszczenie. Co więcej, snujący opowieść, stara się, świadomie lub nieświadomie, dostosować wypowiadane słowa do swoich interesów i systemu wartości oraz do zakładanych oczekiwań i potrzeb słuchacza. Tak przetworzona historia różni się od pierwotnego, nieuporządkowanego zbioru wspomnień i wrażeń. Kiedy sięgamy do magazynu pamięci, by zrelacjonować owe wydarzenia jeszcze raz, znajdujemy tam nie tylko stare wspomnienia, ale i opowiedzianą wcześniej historię. Opowieść okazuje się bardziej użyteczna od pierwotnych wrażeń. Jest uporządkowana i gotowa. A za trzecim, czwartym, piątym razem zaczyna zacierać same wspomnienia.
Musimy więc zdawać sobie sprawę, że “opowiedziana historia” nie składa się wyłącznie z oryginalnych danych. W 1988 roku chiński pisarz Shi Tiesheng opublikował wspaniały esej, zatytułowany “Wenge jikui”, czyli “Pamięć mojej winy”, opowiadający o incydencie z czasów rewolucji kulturalnej. Pod koniec lat sześćdziesiątych autor przepisał fragment “kontrrewolucyjnego”, podziemnego tekstu literackiego, który od kogoś dostał. Jego rękopis trafił w ręce Służby Bezpieczeństwa. Shi Tiesheng wspomina, że stanął przed dramatycznym dylematem: milczeć czy wydać osobę, od której dostał oryginał. Z żalem przyznaje, że w końcu podał nazwisko, ale właśnie w tym kulminacyjnym punkcie zawodzi go pamięć – nie umie sobie przypomnieć, czy zaczął zeznawać, zanim dowiedział się, że policja i tak wie już wszystko od innego świadka, czy też wcześniej. Daje więc swojej opowieści dwa alternatywne zakończenia: w jednym okazuje się niewinny, w drugim – zdrajcą. Powiada, że polegając li tylko na własnej pamięci, nie może zdecydować, która relacja jest prawdziwa. “Mam nadzieję, że ta pierwsza – pisze – ale właśnie owa nadzieja stanowi dowód, że najprawdopodobniej było odwrotnie, gdyż sito pamięci nie tylko przepuszcza niewygodne szczegóły, ale i sączy w umysł obronne samousprawiedliwienia”.
Sugestia Shi, że pamięć może być użytecznie twórcza, przywodzi na myśl żart Marka Twaina, który mawiał, że jego pamięć staje się z wiekiem coraz lepsza, gdyż “przechowuje nawet rzeczy, które nigdy nie miały miejsca”.
Wydarzenia takie, jak masakra z 4 czerwca, wokół których przez całe lata toczą się polityczne kontrowersje, są szczególnie podatne na zniekształcenia. Charakter samych zajść sprawia, że bardzo trudno oddać je słowami. Naoczni świadkowie musieli upraszczać je od samego początku, potem zadziałały mechanizmy wielokrotnego powtarzania i mimowolnej samoobrony, o której mówi Shi Tiesheng. Niemniej wydają się one zupełnie błahe w porównaniu z rozmyślnymi próbami manipulowania pamięcią. Najbardziej spektakularne były niewątpliwie zabiegi chińskiego rządu, próbującego zastąpić autentyczne wspomnienia jawnymi kłamstwami.
Zastanawiając się nad problemem pamięci o wydarzeniach takich jak masakry, ludobójstwo czy prześladowania, należy podzielić obraz na trzy części: wspomnienia sprawców, ofiar i obserwatorów. Podział ten nie ma charakteru fundamentalnego: wszystkie strony wpadają w te same pułapki pamięci, wszystkie muszą uporać się z tymi samymi wydarzeniami, niemniej każdy z trzech punktów widzenia ma swój mechanizm ogólny. Zacznijmy od sprawców.
Bezpośrednimi sprawcami masakry z 4 czerwca byli żołnierze 27. i 28. dywizji Armii Ludowo-Wyzwoleńczej Chińskiej Republiki Ludowej. Sprawcy najważniejsi to Deng Xiaoping, który wydał rozkaz ataku, oraz Li Peng, najwyżej postawiony rzecznik tego rozwiązania. W pewnym sensie za sprawców można uznać wszystkich aparatczyków, opowiadających się za rzezią – w tym również tych, którzy później preparowali fałszywe relacje o “szaleńczych” aktach “chuligaństwa” czy “kontrrewolucyjnej rebelii”.
Często mówi się, że sprawcy rzezi chcieli, by świat zapomniał, co wydarzyło się 4 czerwca. Prawda jest jednak bardziej skomplikowana. W Chinach, w czasie masakry i w ciągu kilku następnych lat, sprawcy pragnęli czegoś dokładnie przeciwnego. Chcieli, żeby ich polityczni rywale i cały naród dobrze zapamiętali rozlew krwi i wzięli go sobie do serca. Kluczem do osiągnięcia tego celu była pamięć.
3 czerwca podjęto decyzję o oczyszczeniu Placu Tiananmen przy pomocy czołgów i karabinów maszynowych – a nie pałek, gazu łzawiącego czy armatek wodnych – nie dlatego, iż nie dysponowano łagodniejszymi środkami perswazji. (Wersja Li Penga, który kilka dni po masakrze powiedział zachodnim reporterom, że użyto kul, ponieważ w Pekinie zabrakło węży strażackich, nadaje się, ewentualnie, do annałów budżetowego żebractwa.) Pałki wystarczyły, by wyprzeć z Placu Tiananmen dziesiątki tysięcy demonstrantów w kwietniu 1976 roku. Niektóre były nabite gwoździami, niemniej nikt, albo prawie nikt, nie stracił życia. Celem reżimu było wówczas oczyszczenie Placu – aresztowanie demonstrantów lub zmuszenie ich do powrotu do domów. 3 i 4 czerwca 1989 cel nie był już tak jasny. Szło o zastraszenie konkurencyjnej frakcji w łonie partii oraz demonstrantów, którzy wyszli nie tylko na ulice Pekinu, ale również Shanghaiu, Nanjingu, Czengdu i ponad stu innych chińskich miast. Ten szok i zastraszenie miały położyć ostateczny kres wszelkim wyzwaniom, jakie rzucano rządzącej elicie. I powiodło się. Przez następne trzy lata w Chinach panował monotonny nastrój ponurej rezygnacji. Poprawił się dopiero w 1992 roku, gdy Deng rzucił hasło: “Szybko się bogaćcie” po podróży na południe kraju. Ale nawet wówczas wszyscy pamiętali, że przysługują im tylko swobody gospodarcze, a nie polityczne. Pamięć masakry była ważnym narzędziem kontroli społecznej przez całą dekadę.
Niemniej prawdą jest i to, że sprawcy chcieli, by inni zapomnieli o masakrze i “patrzyli w przyszłość”, zdając sobie sprawę, że za pewne wizerunki, kojarzone z nimi przez opinię publiczną (“krwawe ręce”, “rzeźnicy Pekinu” itp.), trzeba płacić cenę polityczną. Musimy więc zapytać: kiedy chcą pamięci, a kiedy zapomnienia? Odpowiedź, jak sądzę, kryje się po części w różnych grupach adresatów. Li Peng i jego stronnicy z pewnością chcieliby, żeby o masakrze pamiętali uczestnicy protestów, ich krewni, sympatycy i wszyscy Chińczycy, którzy pozwalają sobie na polityczną krytykę władz. Ale nie bierni obserwatorzy – w tym cudzoziemcy – nie stanowiący zagrożenia wewnętrznego. Ci ludzie nie muszą być zastraszani, a więc lepiej – lepiej z punktu widzenia sprawców – by zapomnieli o przelanej krwi. To właśnie dla nich reżim – jak każda zbrodnicza lub tyrańska władza – ucieka się do eufemizmów, opowiadając o “wydarzeniach” czy “incydencie” z 4 czerwca. Tu celem jest uśpienie audytorium, zapomnienie.
To, czego sprawcy oczekują od pamięci, zawiera się też w różnicy między pamiętaniem a upamiętnianiem. Upamiętnienie to wspomnienie szczególnego rodzaju, to rozmyślny zabieg, którego celem jest zapewnienie pamięci publicznej. Dotyczy tylko osób – bohaterów lub, jak w przypadku 4 czerwca, ofiar – godnych czci i chwały. Nie upamiętniamy przez przypadek, z reguły nie robimy też tego samotnie. I choć sprawcy masakry mogą chcieć lub nie chcieć, by o niej pamiętano, nie życzą sobie żadnych obchodów. W tym roku rząd zrobił wszystko, by nie dopuścić do takiej sytuacji – zamknął nawet Plac do 1 lipca – gdyż doskonale zdaje sobie sprawę, że upamiętnienie 4 czerwca równa się współczuciu dla ofiar. Gdyby władza wierzyła we własne kłamstwa – w te “grupki chuliganów”, które zagrażały “interesom mas” itd. – otworzyłaby Plac Tiananmen, by wszyscy mogli oddać hołd żołnierzom, karabinom maszynowym i czołgom.
Jak pamiętają 4 czerwca sprawcy? Jakie obrazy przywołują w zaciszu swych umysłów? Warto się nad tym zastanowić, nawet zdając sobie sprawę, że nigdy nie poznamy odpowiedzi. Osobiście uważam, że jeśli pewnego dnia dojdzie do “uchylenia” obowiązującego dziś wyroku na 4 czerwca, zostaniemy zalani relacjami żołnierzy, którzy będą mówić, że żałują tego, co zrobili, że byli do tego zmuszeni, że do dziś prześladują ich koszmary itd. (Wtedy też przyjdzie nam zastanawiać się, czy głosy te są szczere czy też zostały wymuszone nową sytuacją.) Ale co ze sprawcami najważniejszymi? Co pamiętał Deng Xiaoping, co pamięta Li Peng? Podejrzewam, że w ich wspomnieniach dominuje wewnętrzna, partyjna rozgrywka o władzę. Idę o zakład, że Li Peng widzi obraz skandalicznie, jego zdaniem, zuchwałego Zhao Ziyanga, który 19 maja, w przeddzień ogłoszenia stanu wojennego, idzie na Plac osobiście spotkać się z demonstrantami. Pamięta też pewnie nagłe telefony, potajemne, nocne rozmowy w małym gronie, strzępy zdań – o których do dziś nic nie wiemy – wymienianych przez najwyższych przywódców. To właśnie zaprzątało uwagę Li. Obrazy trupów czy płonących autobusów przewijają się, jak sądzę, gdzieś w odległym tle.
Zastanówmy się teraz nad pamięcią ofiar. Ich perspektywa z pewnością różni się od punktu widzenia sprawców, nie jest jednak tak prosta, jak mogłoby się wydawać. Po pierwsze, niektóre ofiary są martwe, nie mają więc – w każdym razie przyjmijmy takie założenie – żadnych wspomnień. “Pamięć ofiar” musi więc sprowadzać się do wspomnień tych, którzy przeżyli. Historia uczy nas też, że ci, którym udało się przetrwać, nie zawsze krzyczą “nigdy więcej!”; niektórzy wolą wspominać w milczeniu, inni – wcale. Primo Levi, który przeżył Holocaust i tłumaczy nam cierpienia ofiar, mówi o – całkowicie irracjonalnym – poczuciu “wstydu”, towarzyszącym latami bardzo wielu ofiarom. Zanim decydują się na powrót do wspomnień – pisze Levi – często szukają najpierw praktycznych gwarancji powrotu do normalnego życia. Równie wolno wracali do przeszłości ci, którym udało się przeżyć masakrę w Nanjingu w 1937 roku lub wybuch bomby atomowej. Wydaje się, że ofiary nie mogą się zdecydować, czy badanie pamięci zabliźnia rany czy też otwiera je na nowo. Oe Kenzaburo przyjechał do Hiroszimy w dwadzieścia lat po tragedii tego miasta i przekonał się, że wiele ofiar nie życzy sobie pytań o przeszłość. Jedna z nich napisała doń list: “Mieszkańcy Hiroszimy wolą zachować milczenie (...) nie chcą, by ich cierpienia stały się “danymi” przeciwników zbrojeń jądrowych czy argumentami w politycznych przepychankach. Brzydzę się ludźmi, którzy nie chcą uszanować naszego milczenia”.
Oe nauczył się szacunku dla “godności” ofiar; zaczął też odróżniać je od obserwatorów. Zdarza się, iż wszyscy – sprawcy, ofiary i obserwatorzy – mówią jednym głosem: “Zostawmy to za sobą” i żyjmy dalej. Oe twierdzi, że jeśli ktoś ma prawo do przyjęcia takiej postawy, “to właśnie ofiary”. Składamy hołd Ding Zilin za to, że postanowiła pamiętać i działać, niemniej nie mniejszy szacunek należy się tym rodzicom, którzy wolą cierpieć w milczeniu.
To prowadzi nas do być może najbardziej – moralnie – złożonej perspektywy obserwatora. Strona, która nie jest zaangażowana jako sprawca lub ofiara, ma możliwość – czy, jak chcą niektórzy, obowiązek – bycia “świadkiem”, czyli, bo tak to zwykle rozumiemy, moralnego wsparcia ofiary bezstronnym głosem. Świadkowie zbrodni – tak strzelaniny w Bronxie, jak rzezi w Pekinie – mogą wybrać, i często to robią, stanie z boku. Dwudziestowieczni pisarze chińscy, zwłaszcza Lu Xun, rezerwują dla takich apatycznych gapiów szczególną pogardę. Tłum, który tępo przygląda się ścięciu – lub, jeszcze gorzej, “cieszy widowiskiem” – przeraża Lu niemal taka samo, jak wróg. Możemy wyobrazić sobie obrzydzenie Lu Xuna, niemniej, bo i czemu się tu dziwić, dziesięć lat po 4 czerwca apatyczny obserwator żyje i ma się dobrze. Wydaje się, że wielu klientów nowych domów towarowych w Pekinie, bardzo chętnie oddaje za nie pamięć przelanej krwi. W zachodnich demokracjach coraz częściej słyszy się biznesmenów i bliskich im polityków, którzy powiadają, że czas dać “spokój” wspominaniu zleconej przez rząd – rząd, będący nadal u władzy – masakry.
Znacznie lepszy jest więc świadek współczujący, ale i niesie ze sobą nowe problemy etyczne. W latach 70. Vaclav Havel spotykał się od czasu do czasu z zachodnimi turystami, którzy marzyli o udzieleniu pomocy “dysydentowi”. Choć wdzięczny za dobre intencje, Havel czuł się sfrustrowany pytaniami typu: “Co możemy dla pana zrobić?”. Z pytania wynikało, że na szali leży wyłącznie los dysydenta, a nie pytającego. “Czy moje aresztowanie nie było atakiem na niego? – pisze Havel. – Kłamstwa [reżimu], którymi go karmią, atakiem na mnie? Czy niszczenie ludzi w Pradze nie jest niszczeniem wszystkich ludzi?”.
Każdy współczujący obserwator (zaliczam do tej kategorii siebie) jest podatny na swego rodzaju ślepotę, o której mówi Havel. Podejrzewam, że tylko dobre obyczaje Havla powstrzymały go przed rozwijaniem tej myśli. Jestem przekonany, że mógłby bardzo precyzyjnie pokazać, jak brak zrozumienia fundamentalnej wspólnoty sytuacji ofiary i obserwatora może zaszczepić w tym ostatnim moralnie wątpliwe postawy wobec ofiary. Zastanówmy się nad tym.
Niesmak Lu Xuna wobec traktowania ofiary jako “widowiska” nie dotyczy li tylko sytuacji, w których ponosi ona klęskę (niepokoił go fakt, że ludzie czują się psychicznie wzmocnieni, przyglądając się nieszczęściom innych), ale także namaszczania jej na bohatera czy świętego. “My z zewnątrz – pisze Oe Kenzaburo – chcielibyśmy na każdym rogu spotykać ofiarnego świętego”. Ta skłonność obserwatorów bierze się, jak sądzę, stąd, że niektóre ofiary umierają. W chwili śmierci przenoszą się do nieziemskiego świata naszych wspomnień; ich milcząca godność ma w sobie coś z aury świętości. Musimy pamiętać, że ofiary, które nie umierają, pozostają ludźmi. Popełniamy błąd, wręcz dopuszczamy się nieuczciwości, mierząc je miarą świętości. Czyż trzeba nam mówić, że trauma i upodlenie z reguły czynią ludzi mniej, a nie bardziej świętymi? Jeśli tak, to wystarczy sięgnąć po relacje Primo Levi z Oświęcimia, Bloke Modisane z RPA doby apartheidu czy Zhang Xianlianga z chińskich obozów pracy.
Jeszcze bardziej niebezpieczne jest pragnienie obserwatora, by zobaczyć, jak bohater wygrywa walkę. Jasne, kiedy oglądamy mecz piłkarski, możemy go spokojnie dopingować, nie zadając sobie pytania, dlaczego nie biegamy po boisku, żeby mu pomóc. Niemniej w kontekście praw człowieka, w prawdziwym świecie, bezpieczny i syty obserwator, który domaga się, by ktoś inny był bohaterem, czy wręcz krytykuje, gdy uzna, że zabrakło mu heroizmu, ma w sobie coś zawstydzającego, wręcz obrzydliwego. Fang Lizhi był ofiarą tego, co wydarzyło się 4 czerwca. On i jego żona musieli spędzić trzynaście miesięcy w maleńkim pokoiku bez okien w amerykańskiej ambasadzie w Pekinie. Była to decyzja Fanga, który nie chciał wpaść w ręce chińskich władz, które z pewnością zgotowałyby mu los gorszy albo znacznie gorszy. Możemy oczywiście pytać o konsekwencje tej decyzji, możemy zastanawiać nad ewentualnymi skutkami innych wariantów. Ale kto – poza Wei Jingshengiem, Xu Wenli, Zhang Yi i tymi, którzy ryzykowali własnym zdrowiem i bezpieczeństwem – ma prawo do natrząsania się ze zbyt mało heroicznej postawy Fanga? Co więcej, niektórzy krytycy Fanga nie zastanawiali się nad tym, jak inna decyzja mogłaby wpłynąć na rozwój sytuacji w Chinach, lecz ograniczali się wyłącznie do estetyki: woleli wizerunek prawdziwego bohatera, który, jak Tan Sitong, wybrałby męczeństwo. Tak, to miałoby klasę, temu moglibyśmy przyklasnąć. Niemniej stawiając estetyczną satysfakcję niczym nie ryzykującego obserwatora nad osobistym bezpieczeństwem człowieka, który wielokrotnie narażał się na ogromne niebezpieczeństwo, przekraczamy granicę między dwuznacznym a odpychającym.
Większość Czytelników, podobnie jak ja, zapewne nie dostrzeże siebie we wspomnianych problemach obserwatora. Chciałbym jednak zakończyć uwagą, która stosuje się do mnie, a może i do Was. Ponieważ sympatyzujemy z ofiarami, i z czasem robimy się w tym coraz lepsi, możemy uzależnić się od ofiar, dzięki którym utrzymujemy się w szczytowej formie. Słysząc o kolejnej fali represji w Chinach, możemy uznać to za coś na kształt dobrej wiadomości, dostarczającą nam nowego materiału do pracy i potwierdzenia, iż nasze wysiłki były i są bardzo potrzebne. Taka reakcja jest, ma się rozumieć, niewłaściwa. Jak te, o których mówiliśmy wcześniej, służy interesom obserwatora, a nie ofiary. Kiedy zapowiadamy – kierując się najlepszymi nawet pobudkami – że prawa człowieka będą w Chinach gwałcone nadal lub wręcz na jeszcze większą skalę, przypomnijmy sobie, iż trzeba mieć nadzieję, że przepowiednie te się nie sprawdzą.
Jak pielęgnować w sobie taką prawość? Mnie bardzo pomagają cytowane wcześniej refleksje Vaclava Havla. Dopóki zdajemy sobie sprawę, że w istocie nie ma żadnej granicy, która oddzielałaby nas od ofiar, że zbrodni przeciwko ludzkości nie popełnia się na jakiejś innej planecie, że nas samych nie chroni żadna tarcza, to “niszczenie ludzi w Pradze [w Pekinie, w Capetown, wszędzie] jest niszczeniem wszystkich ludzi”. Wtedy też nasza pamięć, upamiętnianie i praca rzeczywiście mają sens.
Perry Link jest profesorem sinologii Uniwersytetu Princeton i członkiem zarządu organizacji Human Rights in China.
Copyright © 1999 China Rights Forum