Sonam Dordże – relacja byłego więźnia politycznego
Trzydziestoośmioletni Sonam Dordże - dziś uchodźca - był jednym z pięciu tybetańskich chłopów, których uwięziono i torturowano w 1992 roku za udział w jednym z najgłośniejszych protestów po ogłoszeniu stanu wojennego w Tybetańskim Regionie Autonomicznym (marzec 1989 - maj 1990). W tym okresie do demonstracji politycznych dochodziło niemal wyłącznie w Lhasie, a nie w okolicznych regionach wiejskich.
Inny uczestnik tego protestu, dwudziestokilkuletni Sonam Rinczen, zmarł w 1999 roku; był częściowo sparaliżowany na skutek tortur. Dwaj kolejni, Thupten Jesze i Lhundrub, nadal odbywają kary 15 lat więzienia. Podczas procesu sąd uznał Thuptena Jesze za „doszczętnie zepsutego", ponieważ namalował na swoich drzwiach flagę Tybetu ze śnieżnymi lwami. Piąty członek grupy, Konczog Lodo, został zwolniony warunkowo ze względów medycznych w 1996 roku i wciąż nie wrócił do zdrowia.
Sonam Dordże został przeniesiony z Więzienia Tybetańskiego Regionu Autonomicznego (potocznie: Drapczi) do położonego na południe od Lhasy Czuszuru (chiń. Qushui) w lutym 2005 roku. Jego zdaniem są tam znacznie cięższe warunki i ściślejszy dozór niż w niesławnym Drapczi. Odwiedzający otrzymują listę pytań, których nie wolno im zadawać skazanym. Nowi więźniowie - co potwierdzają niezależne źródła - są rutynowo torturowani podczas przesłuchań; osadzonych w karcerach zakuwa się w ciężkie łańcuchy.
Sonam Dordże, Lhundrub, Kunczok Lodo i Sonam Rinczen protestowali w czerwcu 1992 roku przeciwko polityce chińskich władz, a zwłaszcza napływowi Chińczyków do wiejskich regionów Tybetu. Wymachując tybetańską flagą i transparentem z napisem „Niepodległość dla Tybetu", zakłócili wiec poświęcony „ideologii socjalistycznej", podczas którego omawiano politykę planowania rodziny i wysokość grzywien dla rodzin, które nie przestrzegają jej zasad. Na widok flagi urzędnicy pospiesznie opuścili podium, a protestujący zaczęli skandować „Niechaj Jego Świątobliwość Dalajlama żyje tysiąc lat", „Chińczycy precz z Tybetu" i „Niepodległość dla Tybetu".
Po kwadransie aresztowali ich funkcjonariusze Ludowej Policji Zbrojnej, a do wioski przyjechały dwie ciężarówki żołnierzy. Kiedy zatrzymanych przewożono na komisariat, wspomina Sonam Dordże, „na poboczu, na znak solidarności, stał tłum ludzi z kadzidłami. Kiedy żołnierze pytali ich, co robią, odpowiadali, że korzystają z wolności religii. Niektórzy przynieśli zdjęcia Jego Świątobliwości i Panczenlamy i próbowali nam je pokazać. Myślę, że chcieli nam pomóc w wizualizowaniu ich twarzy podczas medytacji. Inni mieli ze sobą nawet thangki (tybetańskie malowidła religijne)".
W komisariacie nie traktowano ich brutalnie, bicie zaczęło się w areszcie miejskim i okręgowym w Maldrogongkar (chiń. Mozhugongka). „Okładali nas pałkami elektrycznymi, kijami, gumowymi rurkami wypełnionymi chyba piaskiem i żelaznymi prętami. Trzymali nas w różnych celach. Pierwsze uderzenia w głowę bolą, potem przychodzi odrętwienie. Uderzenia w plecy nie są bolesne, ale po jakimś czasie zacząłem krwawić z ust i nosa. Przeraziło mnie to. Kiedy znudziło się im bicie, robili nam zdjęcia z czarnymi tabliczkami na szyjach". Całą czwórkę przewieziono potem do aresztu śledczego Guca, na wszelki wypadek zatrzymując ruch uliczny. Przed przybyciem do Lhasy pobito ich do nieprzytomności.
W Guca znów byli przesłuchiwani. „Zadawali w kółko te same pytania. Chcieli wiedzieć, kto stał za naszym protestem, i czy mieliśmy wsparcie z zewnątrz [tybetańskiej społeczności emigracyjnej]. Ponieważ nie mogliśmy im podać żadnych nazwisk, pytali, skąd wiemy o niepodległości Tybetu. Mówiliśmy, że z lhaskich demonstracji i od ich świadków [w latach 1987-89 przez stolicę Tybetu przetoczyła się fala niepodległościowych protestów, które doprowadziły do wprowadzenia stanu wyjątkowego w marcu 1989 roku na wniosek Hu Jintao, ówczesnego sekretarza partii TRA, a obecnie prezydenta ChRL i przewodniczącego KPCh]. Torturowali nas, bo nie umieliśmy im powiedzieć, kto otworzył nam oczy na sytuację Tybetu i popchnął do protestu. Strażnicy kazali stawać na ustanowionym na środku pokoju krześle i wiązali mi kciuki przytwierdzoną do sufitu nylonową linką. Potem wykopywali spode mnie krzesło i bili, gdy tak wisiałem. To, co działo się z kciukami, było gorsze od bicia. Po trzech minutach miałem wrażenie, że płonę od stóp po koniuszki uszu, i dzwoniło mi w uszach. Traciłem przytomność, a gdy ją odzyskiwałem, znów zaczynało się przesłuchanie i padały te same pytania. Słyszałem też przerażające wrzaski z sąsiednich cel".
Sonam Rinczen, młody rolnik, który zmarł w 1999 roku, był rażony prądem przez kable przytwierdzone do paznokci wszystkich palców. „Jakby zrywali ci po kawałku skórę z całego ciała - wspomina Sonam Dordże. - Po kilku dniach takich męczarni gaśnie w człowieku życie".
Większość oprawców była Tybetańczykami. „Walczymy z Chińczykami - mówi Sonam Dordże - więc gdy torturują oni, wszystko się zgadza. Z drugiej strony, gdy torturowali nasi, krajało mi się serce. Chińczycy bili najchętniej elektrycznymi pałkami, Tybetańczycy - kijami. I besztali nas, że powinniśmy być wdzięczni Chinom, bo sytuacja poprawiła się, odkąd obalono stary rząd Tybetu. Kilku Tybetańczyków tylko się wydzierało, bez bicia. Przełożonym był zawsze Chińczyk. I tybetańskim strażnikom zawsze towarzyszył jeden albo dwóch Chińczyków. Nie mieli wyjścia, musieli nas bić, żeby nie stracić stanowiska lub, co jeszcze gorsze, nie narazić się politycznie. Podczas jednego z przesłuchań biła mnie młoda, drobna kobieta, pół-Tybetanka, pół-Chinka. Była zacięta i zła. Pod koniec krwawiłem z uszu, nosa i ust. Oplułem ją tą krwią. Jej złość i podłość wobec rodaka wywołały we mnie furię. Powiedziałem jej, że spotkamy się w niepodległym Tybecie i że zapamiętam jej twarz. Było mi bardzo ciężko. W celi rozpłakałem się jak dziecko".
Thupten Jesze, wtedy czterdziestodwuletni krewny Sonama Rinczena, został aresztowany wkrótce po zatrzymaniu czterech demonstrantów. Któryś z nich wymienił jego nazwisko podczas tortur. Nie brał udziału w proteście z flagą, ale oskarżono go o napisanie słów „Wolny Tybet" na jednym z transparentów. Został skazany na 15 lat więzienia i nadal odbywa karę. Sonama Rinczena i Lhundruba, dwudziestuotrzylatków, także skazano na 15 lat więzienia. Ich rówieśnik Kunczok Lodo i Sonam Dordże dostali po 13 lat.
20 października 1992 roku Pośredni Sąd Ludowy w Lhasie uznał ich winnymi „rozpowszechniania propagandy kontrrewolucyjnej". „Wyżej wymienieni oskarżeni - napisano w sentencji wyroku - wykorzystali wiec socjalistycznej edukacji ideologicznej do wygłaszania rozpasanych tyrad kontrrewolucyjnych i przypuścili dziki atak na system socjalistyczny w celu podzielenia macierzy. Podsumowując, dopuścili się ciężkich zbrodni, które wywarły głęboki wpływ na społeczeństwo. Zgodnie z prawem zasłużyli na surowe kary". Celem owych kar była „obrona jedności macierzy i systemu socjalistycznego, wzmocnienie dyktatury proletariatu oraz bezlitosne uderzenie w działalność kontrrewolucyjną i kryminalną zgodnie z przepisami kodeksu karnego Chińskiej Republiki Ludowej".
Wymiar kary odzwierciedlał determinację władz, które chciały zapobiec rozprzestrzenianiu się protestów politycznych w świeckich społecznościach w regionach wiejskich, które zamieszkuje ponad 80 procent Tybetańczyków.
Po ogłoszeniu wyroku całą piątkę przewieziono do Drapczi, gdzie szybko zyskali opinię bezkompromisowych i niepoddających się „reformie". Po kilku dniach Thupten Jesze trafił do karceru, bo przyłapano go na modlitwie. „Strażnik zapytał, co robi - wspomina Sonam Dordże - a on odparł, że recytuje mani. Strażnik chciał wiedzieć dlaczego, na co on odrzekł, iż władze chińskie głoszą, że gwarantują wolność religii, a skoro jest na tybetańskiej ziemi, to czemu nie miałby powtarzać mantr. Zabrali go i zaczęli torturować elektrycznymi pałkami. Spędził cztery tygodnie w karcerze i odmówił napisania samokrytyki, bo jego zdaniem w recytowaniu mantr nie ma nic złego". Wszystkich skierowano do pracy w więziennym warzywniaku: „Musieliśmy kopać, ładować i rozrzucać fekalia, które stosowano tam jako nawóz. Jestem chłopem, więc dla mnie nie był to dyshonor, lecz wielu pracujących z nami inkarnowanych lamów i uczonych mnichów znosiło to bardzo ciężko".
Sonam Dordże stracił w więzieniu zdrowie: „Z powodu głodu i tortur słabłem z dnia na dzień. Na śniadanie dawali wodnistą owsiankę, na obiad ryż i gotowane warzywa, które były bardzo ostre i osłabiały system trawienny. Na kolację miska thukpy [tybetańskiej zupy z makaronem]. Za mało, żeby napełnić brzuch. Do tego codzienne przesłuchania i bicie po każdym pytaniu. Każda sekunda takiego życia to strach i rozgoryczenie, od których nabawiłem się choroby serca. Znaczyliśmy mniej niż zwierzęta. Kiedy chorował więzień polityczny, nie było dla niego lekarza ani lekarstw".
Chorował również Sonam Rinczen. W tym przypadku szczególną brutalność władz może tłumaczyć udział najbliższych krewnych w protestach politycznych - w 1988 roku jego brat Tamdrin trafił na pięć lat do Drapczi. Tuż przed zakończeniem wyroku Sonam Rinczen został przewieziony do szpitala i zmarł 17 września 1999 roku.
Kunczok Lodo zapadł na ciężką chorobę i gdy władze uznały, że jest umierający, został warunkowo zwolniony w 1996 roku. Ze względu na stan zdrowia nie mógł wrócić do więzienia.
W 1998 roku Sonam Dordże trafił z chorobą serca do tej samej wojskowej izby chorych w Lhasie, w której zmarł Sonam Rinczen. Choć niemal cały czas był nieprzytomny, krewni nie uzyskali zgody na widzenie. Obawiając się kolejnego zgonu, władze odesłały go do domu, gdzie zaczął zażywać tybetańskie lekarstwa i po kilku miesiącach wrócił do zdrowia. W listopadzie 2000 roku w jego domu pojawili się policjanci z okręgu i funkcjonariusze z Drapczi, którzy kazali mu zameldować się w więzieniu, zapewniając jednak, że najprawdopodobniej nie będzie musiał w nim zostać.
„Kiedy stawiłem się w więzieniu, oficer zapytał mnie, co sądzę o trosce, jaką przed dwoma laty okazali mi urzędnicy i państwo, gdy byłem umierający - mówi Sonam Dordże. - Powiedziałem mu, że żaden urzędnik nigdy nic dla mnie nie zrobił i że odesłano mnie do domu, bo byłem bliski śmierci, a więzienie nie chciało problemów z kolejnym martwym skazanym. Powiedziałem też, że wróciłem odbyć do końca karę, a nie zmieniać poglądy. Odmówiłem podpisania oświadczenia i podziękowałem Buddzie za błogosławieństwa. Pobito mnie i zamknięto w karcerze. Ósmego dnia wybiłem butem zaślepkę maleńkiego okna, bo wydawało mi się, że się duszę. Następnego dnia byłem tak słaby, że upadłem i uderzyłem głową w kurek. Ocknąłem się zalany krwią w izbie chorych. Znów kazali mi podpisać podziękowanie, ale odmówiłem".
W lutym 2005 roku więźniowie polityczni z Drapczi zostali przewiezieni do nowego zakładu karnego Czuszur w wiejskim regionie położonym na południowy zachód od Lhasy. „W naszej celi były kamery wideo i mikrofony. Kibel w celi. To najgorsze więzienie, jakie kiedykolwiek widziałem".
Skazani w Czuszurze podzieleni są na różne kategorie. Więźniowie polityczni, którzy uznawani są za niepokornych i nie poddają się „reformie", z reguły nie mają prawa do przyjmowania odwiedzin (lub widują krewnych bardzo krótko). Osadzeni są - często zakuci w łańcuchy - w małych, opresyjnych, z reguły pozbawionych naturalnego światła izolatkach, nazywanych „ciemnymi celami". Robiący „postępy" w „reformie" mogą się uczyć i spędzać więcej czasu poza celą. Większość skazanych otrzymuje pomoc medyczną jedynie w sytuacjach krytycznych. Byli więźniowie twierdzą, że od czasu do czasu zmusza się ich do szkalowania Dalajlamy. Za odmowę karze się biciem.
Na niekorzyść zmieniła się również sytuacja odwiedzających. Widzą skazanych przez szklaną szybę i mogą z nimi rozmawiać wyłącznie przez telefon. „To straszne nie móc podać ręki bratu czy siostrze ani przytulić żony", powiedział ICT były więzień.
Sonam Dordże został zwolniony w czerwcu 2005 roku po spędzeniu 11 lat za kratami i dwóch lat w domu pod ścisłym nadzorem. Straciwszy zdrowie w więzieniu, nie mógł pomagać bliskim w pracy na polu, a ciągła inwigilacja czyniła życie nieznośnym, zdecydował się więc na ucieczkę z Tybetu.
Władze chińskie coraz bardziej zacieśniają kontrolę, by zapobiec przekazywaniu informacji o więźniach politycznych za granicę. Potwierdzenie doniesień o skazanych odbywających długoletnie wyroki za udział w pokojowych protestach jest więc bardzo trudne i często trwa latami.
Podobnie jak w przypadku Sonama Dordże, zakończenie wyroku nie oznacza końca problemów byłych więźniów politycznych. Władze widzą w nich nadal „zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa", wielu niedomaga z powodu tortur, jakie zadawano im za kratami. Poczucie izolacji, niepokój i strach podsyca świadomość ciągłej inwigilacji nie tylko ich samych, ale i najbliższych.
Zwalniani z więzień mnisi i mniszki nie mogą wrócić do swoich klasztorów, a świeccy - do dawnej pracy. Większość ma ogromne problemy ze znalezieniem źródła utrzymania, co sprawia, że jedynym wyjściem jest dla nich ucieczka z kraju.