Cena oporu – moja historia
Ngałang Sangdrol
Urodziłam się w Lhasie, w Tybecie w 1977 roku. Moja rodzina była biedna, lecz łączyła nas silna więź. Uwielbiałam bawić się i być z moimi dwiema starszymi siostrami oraz czterema braćmi. Przy kolacji ojciec opowiadał nam mnóstwo historii o Tybecie i Tybetańczykach. Chiny okupowały nasz kraj od 1949 roku, a moja rodzina naprawdę cierpiała pod ich rządami.
Mój ojciec, Namgjal Taszi opowiadał nam o swoim udziale w powstaniu przeciwko chińskim rządom, które wybuchło w 1959 roku i kosztowało życie dziesiątków tysięcy naszych rodaków. Mama, Dziampa Czozom mówiła z kolei, iż w czasach rewolucji kulturalnej, w latach siedemdziesiątych, był tak bity na politycznych „wiecach walki", że czasami przynoszono go do domu nieprzytomnego. Później przyszły prześladowania za odmowę podpisania deklaracji poparcia dla polityki Chin w Tybecie. Podziwiałam jego determinacją i odwagę. I dzieliłam żarliwe uczucie do naszego kraju.
Tybetańskie rodziny z reguły posyłają co najmniej jedno dziecko do klasztoru i tak w wieku dwunastu lat wstąpiłam do Garu. Moja rodzina była głęboko religijna i oddana buddyzmowi tybetańskiemu, czułam się więc szczęśliwa, mogąc zostać mniszką. Natychmiast odnalazłam się w naszej małej wspólnocie.
W tym samym czasie zaczęłam też naprawdę rozumieć opowieści rodziców o prześladowaniach Tybetańczyków przez Chińczyków. Okupacja Tybetu stała się dla mnie sprawą bardzo osobistą. Chciałam coś zrobić, wyrazić jakoś swój sprzeciw. Nie powodował mną gniew. Miało to wymiar głębszy. Pewnego dnia kilka mniszek zaczęło rozmawiać o zorganizowaniu protestu przeciwko Chińczykom. Postanowiłam do nich dołączyć i wziąć udział w demonstracji politycznej.
Wczesnym rankiem poszłyśmy na ceremonię religijną w Norbulingce, dawnym letnim pałacu Dalajlamy. Miałam tylko trzynaście lat; byłam najmłodsza i najmniejsza w naszej trzynastoosobowej grupce. Wiedziałyśmy, że obecność wielu osób sprawi, iż to, co chciałyśmy zrobić, zostanie zauważone. Zdawałyśmy też sobie sprawę, że będzie tam mnóstwo uzbrojonych chińskich policjantów. Weszłyśmy w tłum i zaczęłyśmy skandować „Niech żyje Dalajlama! Wolny Tybet!". Niemal natychmiast rzucili się na nas tajniacy i mundurowi. Zawleczono nas do ciężarówki i przewieziono do położonego na rubieżach miasta aresztu śledczego Guca.
W areszcie poddano nas wielogodzinnemu, brutalnemu przesłuchaniu. Strażnicy powiedzieli, że jesteśmy „kontrrewolucjonistkami", które usiłują oderwać Tybet od Chin. Śledczy bili nas żelaznymi rurkami i czasem pałkami elektrycznymi. Przyczepiali druty, pod prądem, do języków. Zawieszali za wykręcone, związane na plecach ramiona. Nazywają to samolotem. Bardzo boli. Miałam wrażenie, że wyrwą mi ręce.
Śledczy chcieli wiedzieć, która z nas była liderką. Bez przerwy próbowali nas zmusić do oskarżania się nawzajem albo zeznania, że to, co zrobiłyśmy z myślą o Tybecie, było złe. Trzymałyśmy się jednak razem i stawiłyśmy im czoło. Każda mówiła, że to ona była przywódczynią. Za tę hardość, oczywiście, bili jeszcze bardziej.
Zawsze byłyśmy głodne, a w nocy zziębnięte. Próbowałam łapać deszczówkę do kubka, ale byłam tak mała, że ledwie sięgałam ręką za kraty.
Rodzice dowiedzieli się, gdzie jestem, od sąsiadów, którzy słyszeli o demonstracji. Mama dostała raz zgodę na widzenie. Kiedy ją zobaczyłam, udało mi się nie wybuchnąć płaczem. Chciałam, by wiedziała, że jestem silna - żeby się nie denerwowała. Nie powiedziałyśmy sobie wiele. Mama była zbyt wzruszona, otaczali nas uzbrojeni strażnicy. Wypłakałam się po jej wyjściu, w celi.
Zwolniono nas po dziewięciu miesiącach. Pozwolili mi wrócić do domu, ale mój świat leżał w gruzach. Kiedy siedziałam w areszcie, do więzienia trafili mój ojciec i jeden z braci, Tenzin Szerab, za zawieszenie tybetańskiej flagi w klasztorze Samje. Flaga Tybetu jest w naszej ojczyźnie zakazana. Kilka tygodni później umarła mama. Powiedziano mi, że przyczyną były problemy z sercem, a ja myślę, że szok, jaki wywołało aresztowanie ojca i brata, oraz lata cierpień. Miała tylko pięćdziesiąt dwa lata.
Mieszkałam w rodzinnym domu z braćmi i siostrami. Byliśmy zrozpaczeni. Jako była więźniarka polityczna nie mogłam wrócić do klasztoru, nie miałam więc nawet oparcia we wspólnocie mniszek. Ciągle obserwowała mnie policja; wykluczało to spotkania z przyjaciółmi, żeby ich nie narażać. Przez pewien czas składałam ofiary i modliłam się za matkę, ale wciąż marzyłam o prowadzeniu działalności politycznej. Tym razem chyba przede wszystkim za sprawą przyjaciółek, które siedziały w więzieniu. Chciałam jakoś wyrazić swoją solidarność. Gdy miałam piętnaście lat, poszłam z innymi mniszkami na Barkhor, serce Lhasy. Gdy tylko zaczęłyśmy wołać o wolność Tybetu, znów dopadła mnie policja, ale teraz mury więzienia miałam opuścić dopiero po jedenastu latach.
Opór w Drapczi
Po ogłoszeniu wyroku przewieziono mnie do więzienia „numer jeden", Drapczi. Obowiązywał tam surowy reżim. Codziennie musiałyśmy wykonać normę w więziennej przędzalni. Wstawałyśmy bardzo wcześnie i pracowałyśmy do momentu jej osiągnięcia - czyli często do późnego wieczora. Jeżeli wyniki nie zaspokajały oczekiwań komendantury, byłyśmy bite albo głodzone. W naszych celach mieszkały pająki i wielkie szczury, które biegały po nas, gdy próbowałyśmy usnąć. Zdarzały się też pogryzienia. Wszystkie bałyśmy się tych zwierząt.
W tym okresie trzymali mniszki w małej, ciemnej celi. Współwięzień przemycił magnetofon, a czternaście z nas postanowiło nagrać kilka pieśni - potajemnie, w nocy - i przekazać je za mury. Chciałyśmy, żeby bliscy wiedzieli, że żyjemy, pragnęłyśmy też opowiedzieć Tybetańczykom o naszym położeniu i miłości do ojczyzny.
O tym, że te nagrania są znane - a nawet dostępne w wersji CD - na całym świecie, dowiedziałam się dopiero po zwolnieniu w październiku 2002 roku. Zapłaciłyśmy za to jednak wysoką cenę. Każdej z nas podwyższono wyrok o kilka lat. Nie zamierzałam jednak dać im się złamać. Wkrótce potem postanowiłam znów zaprotestować, tym razem podczas wizyty chińskiej delegacji. Kiedy się pojawili, krzyknęłam „Wolność dla Tybetu!" i powiedziałam: „Skoro nie wolno nam okazywać szacunku naszym własnym przywódcom duchowym, dlaczego miałybyśmy okazywać go chińskim urzędnikom?". Za karę zamknięto mnie w małej, ciemnej celi w samej koszuli, bez kurtki i koca. Pomieszczenie było tak małe, że należałoby raczej nazywać je skrzynią. Strażnicy zaglądali do niego przez sufit. W nocy zapalali światło, żebym nie mogła się wyspać. Na całodzienną rację składała się jedna gotowana na parze bułka i miska wody z kawałkami warzyw. Od czasu do czasu dawali mi też kubek herbaty. Przetrwałam, modląc się przez cały czas. Bezgłośnie, żeby nie usłyszeli. Zrobiłam sobie malę [różaniec] z nitek, które wyprułam z koszuli. Była zima, nocą w celi zamarzała woda. Codziennie wyprowadzano mnie na dziedziniec i kazano stać w śniegu. Za każde osunięcie karano biciem. W odpowiedzi znów wołałam o wolność Tybetu. Mniszki, które to widziały, zaczęły się bać i rozpoczęły strajk głodowy w mojej obronie. Po sześciu miesiącach karceru zwolniono mnie do normalnej celi.
Strażnicy zawsze kazali innym skazanym donosić na więźniów politycznych. W jednej z cel młoda więźniarka bardzo zaprzyjaźniła się z mniszkami, ale wciąż próbowano ją zmusić do donoszenia. Kiedy rozchorowała się, miała krwotoki z ust i potworne bóle, strażnicy powiedzieli jej, że powinna zwrócić się o pomoc do mniszek, skoro są takie dobre i miłe. Te prosiły o przewiezienie jej do szpitala, ale komendantura odmawiała, domagając się informacji, których chora nie chciała przekazywać, bo widziała, że więźniarki polityczne próbują jej pomóc. Doprowadzono ją do takiej rozpaczy, że pewnego dnia powiesiła się w celi.
Najgorszy był maj 1998 roku. 1 maja jest w Chinach „świętem pracy". Z tej okazji komendantura zorganizowała ceremonię podniesienia chińskiej flagi. Kiedy już spędzono skazanych, dwaj więźniowie kryminalni zaczęli wznosić niepodległościowe okrzyki i skandować „Niech żyje Dalajlama!". Dołączyli do nich wszyscy mnisi i mniszki. Zapanował kompletny chaos. Żołnierze i uzbrojeni policjanci rzucili się na więźniów, bijąc ich i wywlekając z placu apelowego. Trzy dni później, choć atmosfera wciąż była napięta, komendantura postanowiła powtórzyć tę uroczystość. Czułyśmy, że musimy zrobić coś patriotycznego. Kiedy więźniowie zaczęli wznosić okrzyki, dołączyłyśmy do nich, skandując przez kraty z naszych cel. Pamiętam, że krzyczałam „Nie podnoście chińskiej flagi na tybetańskiej ziemi!". Strażnicy otworzyli ogień do protestujących.
Ci, których trafili, leżeli we krwi na ziemi. Zaraz potem do cel wpadli funkcjonariusze i popędzili nas ku wrzeszczącemu tłumowi policjantów. Tłukli elektrycznymi pałkami i kolbami karabinów. Wszystko spływało krwią.
Kiedy zaczęły się tortury, byłam przekonana, że chcą nas zabić. Bili z całej siły. Nie wiem, jak długo to trwało. Mówiono mi, że dwie, może trzy godziny. Straciłam przytomność w chwili, gdy kilku strażników kopało mnie w głowę i okładało pałkami. Dowiedziałam się później, że Ani Phuncog Pejang zasłoniła mnie przed razami własnym ciałem, bo myślała, że zaraz zginę. Pobili ją za to okrutnie. Prawdopodobnie uratowała mi życie.
Wszystkie zostałyśmy zamknięte w karcerach. W nocy policja zabierała, pojedynczo, na przesłuchania. Po torturach wiele mniszek odnoszono do cel nieprzytomnych.
Śmierć mniszek
Jakiś miesiąc później usłyszałam straszny krzyk z sąsiedniego oddziału. Nie przypominał głosów dochodzących do nas, gdy byłyśmy bite. Był gorszy. Nagle zrobiło mi się zimno. Brzmiało to jak krzyk ostatni - pewność, że giniesz.
Co się wydarzyło, dowiedziałam się dopiero cztery lata później. Zginęło pięć dwudziestokilkuletnich mniszek, wtrąconych do więzienia za udział w pokojowych protestach przeciwko Chińczykom. Władze twierdzą, że odebrały sobie życie, ja jednak jestem przekonana, że przyczyną śmierci były tortury. Słyszałam, iż ciała i twarze ofiar były tak zniekształcone i posiniaczone, że ludzie nie mogli ich rozpoznać.
Zginęły te, które stawiały najtwardszy opór. Na tamtym bloku kazano śpiewać chiński hymn. Odmówiły, a reszta poszła w ich ślady. Mówiono mi potem, że właśnie ten protest doprowadził do ich śmierci.
W buddyzmie samobójstwo jest rzeczą najgorszą - jeśli więc mniszki odebrały sobie życie, musiały to zrobić ze względu na dobro innych. Nie zabiłyby się tylko z powodu zadawanych im okrutnych tortur. Wiedziały, że za sprawą odmowy śpiewania chińskiego hymnu ukarano wszystkie mniszki. Nie bały się umrzeć. Przez cały czas w Drapczi nie bała się tego żadna z nas. Przekroczyłyśmy ten punkt.
Nigdy nie zapomnę krzyku, który usłyszałam tamtego dnia. To były głosy upiorów. Wiedziałam, że dzieje się coś potwornego.
Spotkanie z ojcem
W tym okresie w Drapczi przebywał również mój ojciec, ale nie pozwolono nam się zobaczyć. Zwolniono go rok później, w 1999, był już jednak bardzo chory. Chorował na nerki i nadciśnienie. Wtedy dali mu zgodę na widzenie. Otaczali nas strażnicy, atmosfera była bardzo napięta. Wiedzieliśmy, że słyszą każde słowo, nie mogliśmy więc rozmawiać ani o naszych uczuciach, ani o polityce, ani o mojej sytuacji. Zostawały tylko sprawy bardzo ogólne. Dla mnie ważne było po prostu to, że znów jestem z tatą. Ojciec umarł w domu 20 września 2001 roku. Powiedziano mi, iż mówił, że nasze spotkanie przyniosło mu spokój.
Tyle smutku. Jedna z moich przyjaciółek z więzienia straciła zmysły. Druga jest sparaliżowana od pasa w dół. Trzy kolejne zmarły na skutek tortur.
Zwolniono mnie z Drapczi w październiku 2002 roku po międzynarodowej kampanii w mojej obronie. Byłam zdumiona na wieść, że nawet prezydent Stanów Zjednoczonych, George Bush prosił o uwolnienie mnie chińskiego przywódcę Jiang Zemina. Pięć miesięcy później pozwolono mi wyemigrować. Kiedy samolot wylądował w Chicago, czułam niezwykłą radość i wdzięczność.
W wyjeździe za granicę najważniejsza była dla mnie możność zobaczenia Jego Świątobliwości Dalajlamy. Życzliwi ludzie pomogli mi pojechać do Europy, gdzie udzielał on nauk. Spotkanie zorganizowano w Kopenhadze. Kiedy zobaczyłam go w hotelowym holu, otoczonego przez mnichów i zachodnich uczniów, upadłam na podłogę u jego stóp. Nie mogłam przestać płakać. Ale on wziął mnie za ręce i zaczął mówić. Po wszystkim, co przeszłam, poczułam, że wreszcie dotarłam do domu.
Teraz mieszkam w Waszyngtonie i współpracuję z International Campaign for Tibet. Chcę się poświęcić pracy dla sprawy Tybetu. W więzieniu nie miałam pojęcia, że tylu ludzi z całego świata interesowało się mną i latami prowadziło kampanię o moje uwolnienie. Niektórzy na Zachodzie nazywali mnie bohaterką, lecz nie uważam się za nikogo szczególnego. Dla mnie, Tybetanki, robienie tego, co robiłam, stanowiło w gruncie rzeczy obowiązek. Inspiracją wszystkiego był Jego Świątobliwość Dalajlama - zawsze towarzyszyła mi jego obecność. Mam nadzieję, że przed moimi przyjaciółmi, którzy nadal cierpią w więzieniu, otworzy się wkrótce taka sama ścieżka wolności.
Ngałang Sangdrol, jedna ze „śpiewających mniszek" z Drapczi i najsłynniejsza więźniarka polityczna Tybetu. Po raz pierwszy trafiła za kraty jako trzynastolatka. Przesiedziała w więzieniach dwanaście lat, bita, torturowana, osadzana w karcerach i wielokrotnie karana podnoszeniem wyroku (w sumie do dwudziestu jeden lat i sześciu miesięcy) za udział w symbolicznych, pokojowych protestach. Po przedterminowym zwolnieniu za „dobre sprawowanie" uzyskała zgodę na wyjazd na leczenie za granicę.
International Campaign for Tibet, Incomparable Warriors: Non-violent Resistance in Contemporary Tibet, 2005.
Na podstawie rozmowy z Kate Saunders.