Człowiek ze zniczem
strona główna

Teksty. Z perspektywy Chińczyków

 

Człowiek ze zniczem

Bai Jian

 

Szkołę skończyłem w dziewięćdziesiątym piątym i zacząłem uczyć wuefu w gimnazjum numer dwa w Anshanie. Jako zwykły nauczyciel. Mogłem zostać „królem dzieciaków", starczyłoby, jednak wciąż miałem marzenia. Po roku zapisałem się na studia magisterskie, ale musiałem powiedzieć sobie prawdę: nie było mnie stać. A i właśnie zmieniło się moje życie - adoptowałem pierwsze dziecko.

 

Od dziewięćdziesiątego szóstego jestem zastępczym ojcem dwudziestu czterech dzieciaków. Troje właśnie ukończyło studia. Sześcioro studiuje. Czwórka, której nie szło w szkole, pracuje. Reszta, jedenaścioro, ciągle ze mną mieszka.

 

Tylko dwoje to sieroty. Jedne pochodzą z rodzin zbyt biednych, żeby je nakarmić, o nauce nie wspominając. Drugie ze zubożałych domów z samotnym opiekunem, którego na nic nie stać. Trzecie zostały tu, gdy rodzice ruszyli w drogę w poszukiwaniu pracy. Tylko dwoje utrzymało się w szkole. Niektóre miały kłopoty z prawem. Krótko mówiąc, ich rodziny nie mogły albo nie chciały się nimi zająć. Więc je wziąłem.

 

Gdyby nie ja, byłyby na ulicy. Z pewnością nigdy nie poszłyby do szkoły i kto wie, jak potoczyłoby się ich życie. To duże miasto, część zardzewiałego pasa [przemysłowej części ChRL], mamy wysokie bezrobocie. I wiele pokus. Zupełnie nie to, co w maleńkiej wiosce, w której się wychowałem. Miałem obowiązek pomóc.

 

Choć nie mam wiele, mogę coś dla nich zrobić. Jeśli pomoże się im teraz, będą miały lepsze życie.

 

Największy problem to pieniądze. Od zawsze, gdy sam się uczyłem, gdy posyłam je do szkoły, ciągle to samo. Jest ich cała chmara. Każdy miałby z tym problem. Miesięcznie zarabiam dwa tysiące yuanów [niecałe 630 PLN], niewiele. Latami łamałem sobie głowę, skąd wziąć więcej. Sprzedawałem paczkowane jedzenie, telefony komórkowe, kwiaty, materiały biurowe, a w wakacje prowadziłem nawet stoisko z butami, dresami, takimi tam. Czasem się udawało, innym razem nie. Ubrania sportowe, którymi handlowałem, to same fałszywki, Adidas, Nike. Moje dzieciaki noszą je do dzisiaj. Sami popatrzcie na metki. Wiem, że to źle handlować podróbkami, ale co mam robić? Nie stać nas nie tylko na rzeczy markowe, nawet na przyzwoite. Nie ma nic tańszego od tego szajsu. Każdy wie, że to oszustwo, nawet ślepy, jak dotknie, więc droższe są wręcz rzeczy bez żadnego logo.

 

W tej chwili ja zarabiam dwa tysiące, i tysiąc, dwa ze sklepiku, w którym starsze dzieci sprzedają telefony i długopisy. Dodatkowo nająłem się w szkole do sprzątania. Codziennie po lekcjach siostra zabiera dzieciaki i zamiatają klasy. Mamy z tego jeszcze tysiąc miesięcznie. Czyli razem jakieś pięć. Siostra doszła do wniosku, że jest mi za ciężko, więc przyjechała do mnie z naszej wsi. Poza sprzątaniem zbiera butelki, puszki i oddaje mi to, co jej zapłacą w punkcie skupu.

 

Im zdolniejsze dzieciaki, tym więcej problemów. Z szóstką na uczelniach pod koniec lata i wczesną jesienią myślę tylko o tym, skąd wziąć na czesne. Dwa lata temu wziąłem kredyt pod dom. Mały, kiepska lokalizacja, wiec dali tylko pięćdziesiąt tysięcy, ale dla czwórki starczyło. No ale teraz następna dwójka skończyła liceum i zdała egzaminy. Nie wiedziałem, co robić, ale pomoc przyszła z nieba. Wybrali mnie najlepszym nauczycielem prowincji Liaoning i dali dwadzieścia tysięcy nagrody.

 

Ciągle też się martwię, co będzie jak zachoruje któreś z dzieci albo ktoś z ich bliskich. Przecież to zupełnie realne. Jak ich rodzice mają kłopoty, to muszę zająć się i nimi. Chyba oczywiste. Samotne matki, wędrowni robotnicy - mają tylko te dzieci i mnie. Do kogo mieliby się zwrócić? Są na marginesie, rodziny, znajomi nie mają dla nich czasu i nie chcą go mieć - takie w cudzysłowie zakały to dla nich powód do wstydu. Kiedy coś się dzieje, zostają im tylko te dzieci, czyli praktycznie ja. Więc oczywiście pomagam. Jak chorują, jak, powiedzmy to sobie, zupełnie się nie ułoży i trzeba zapłacić za pogrzeb. Było ich już kilka.

 

Prawda, mam długi. Ale, jak mówią, gdy oblezą cię wszy, nie czujesz jak gryzą. Po przekroczeniu pewnej kwoty przestajesz się po prostu martwić. Spłacę je w końcu, spłacę. Nie patrzę za daleko w przyszłość. Jest jak jest. Długi to problem, ale będę się nimi martwić, jak odchowam dzieci.

 

Mamy sześćdziesiąt dwa metry kwadratowe. Przy największym obłożeniu spało nas tu dwadzieścia osób. Teraz jest znacznie lepiej. Mamy oddzielne pokoje dla chłopców i dziewcząt. Śpią na pryczach, niezależnie od wieku. Teraz jesteśmy w czternaście, jedenaścioro dzieci, rodzice, i ja. Najbardziej pili dług za dom. Potem zastanowię się, jak zapewnić wszystkim lepsze warunki.

 

Mam na karku trzydziestkę, jak to mówią, stary kawaler. Oczywiście, powinienem mieć już żonę, własną rodzinę, ale nie ma jak. Po pierwsze nie mam czasu na dziewczyny. Znam kilka miłych i zainteresowanych, ale czy nam się kiedyś uda, to zupełnie inna kwestia. Poza tym, gdybym spotkał tę jedną, jak mielibyśmy żyć? Miałbym jej kazać iść do pokoju dziewcząt i samemu dalej mieszkać z chłopcami? Tak tu jest. Wszystko zawieszone, póki nie ułożą sobie życia. Jasne, chciałbym mieć żonę i żadnych długów, ale dzieci są pierwsze. W końcu jeszcze nie umieram. Mogę poczekać.

 

Pierwszy dzieciak, którego wziąłem, miał kłopoty. Zaraz po przeprowadzce ukradł mi tysiąc yuanów. Wkurzył mnie. Darłem się na niego, aż straciłem głos. Przyznał się, więc pozwoliłem mu zostać. Opamiętał się i zaczął zachowywać. W dwutysięcznym zdał na studia. Skończył, pracuje.

 

Najgorzej było w dziewięćdziesiątym ósmym, mieliśmy pięcioro albo sześcioro dzieci. Byłem w takim stresie, że nie wiedziałem, co robić. Śmieszne, cztery lata później, z szesnastką wszystko wydawało się znacznie łatwiejsze. Przyzwyczaiłem się, przestałem histeryzować. Kiedy dzieci jest więcej i są w różnym wieku, po prostu pomagają sobie nawzajem.

 

Ludzie też pomagają. Starsza siostra, rodzice. Ten gotuje, ta uważa na dzieci. Są też krewni i przyjaciele, którzy pożyczają mi pieniądze, bo wiedzą, na co je przeznaczam. Rozumieją sytuację i mówią, że nie ma pośpiechu ze spłatą. No i jest ten, od tego tam samochodu.. Z rok temu przyszedł do mnie i mówi, że kupił samochód i że chce, żebyśmy razem go odebrali. Zdziwiłem się, bo ma już dobry wóz. Wyjaśnił, że nowy to minibus na dwanaście osób. Pomyślałem, że rozkręca interes, i dopiero jak wypełnił papiery, zorientowałem się, że chce zostawić mi auto. Powiedział, żebym woził nim dzieciaki i że zgłosi się do mnie, jak będzie go potrzebował. Nie potrzebował. I nie zamierza.

 

Jest też biznesmen z południa, nie chce ujawniać nazwiska. Dowiedział się o mnie z telewizji, przy okazji wyboru ludzi do sztafety. Przysłał mi sto tysięcy yuanów, pytając, czy starczy na spłatę długów. Oczywiście potwierdziłem. Podziękował mi za to, że robię coś, co on zawsze chciał, ale nigdy nie zrobił. Jasne, że nie starczyło. Poza bankiem są jeszcze znajomi, krewni, inni dłużnicy. Ale jak miałem mu to powiedzieć?

 

Do sztafety wybierają na trzech poziomach: lokalnym, do Pekinu i za granicę. Ja chciałem nieść tu, u nas, jak jedenaście i pół tysiąca osób w całym kraju. Umówiłem się już nawet z dziećmi, że jak mnie wytypują, zwolnią się ze szkoły i pobiegną ze mną. Wtedy okazało się, że zostałem zaakceptowany i, jako jeden z dwustu, mam nieść znicz w Pekinie. Dzieci znów mówiły, że pobiegniemy razem, ale pomyślałem sobie, że nic z tego nie będzie z uwagi na wszystkie środki bezpieczeństwa w stolicy. Tam na ulicy będą tylko biegacze i ochrona. Dzieci na to, że będą biec chodnikiem. Zaczęliśmy o tym wszystkim myśleć i dyskutować, aż w końcu okazało się, że wybrali mnie do niesienia znicza za granicą. Dzieci były i szczęśliwe, i smutne, że zostanie im tylko telewizja.

 

Nigdy by mi to nie przyszło do głowy. Wiedziałem, że za granicę pojadą sławni i majętni. A ja nie mam ani jednego, ani drugiego. Pomyślałem, że wystawili moją kandydaturę, żeby zapełnić miejsce. Wszystko organizowała Telewizja Centralna. Po przyjeździe do Pekinu mina zrzedła mi jeszcze bardziej: ot, czysta promocja różnych metropolii i marek. Weźmy moją grupę: biznesmen, filantrop, przodownik pracy szczebla krajowego oraz modelka, o której ja nigdy nie słyszałem, ale wszyscy inni świetnie znali. Każde ze swoim zespołem, czirliderkami, tabunem przyjaciół i krewnych, o agentach od wizerunku, burmistrzach, a nawet wicesekretarzach prowincji nie wspominając. Ja przyszedłem ze swoim plecaczkiem. Bez garnituru, ekipy i pieniędzy, żeby ją nająć. Widziałem, że nie mam żadnych szans. Potem było tylko gorzej. Szybko dowiedziałem się, że każda z tych osób wydała na swoją kampanię grubo ponad milion. Byłem zdruzgotany. Cały czas myślałem, gdyby ktoś dał mi dwieście, trzysta tysięcy z przyjemnością bym zrezygnował i wrócił do domu zająć się dziećmi. Ja potrzebowałem pieniędzy, oni uznania. Kocham sport, czułem się zaszczycony, ale miałem na głowie rzeczy ważniejsze i bardziej praktyczne. Naprawdę, chętnie zadowoliłbym się pieniędzmi.

 

Podczas próby ludzie z telewizji zauważyli, że czegoś brakuje. Zapytali mnie o ekipę. Powiedziałem, że nie mam. Poinformowali mnie wtedy, że każdy kandydat dostaje dwadzieścia miejsc na widowni dla swojego zespołu, który przygotowuje też występ artystyczny, piosenki, tańce poświęcone regionowi. Pozostali narzekali, że dwadzieścia to za mało. A gdzie twoja grupa, pytali. Tak nie można, mówili. Powiedziałem, że nic na to nie poradzę i że nie mam pieniędzy. Wspierała mnie tylko dyrektorka szkoły, ale akurat nie mogła wziąć urlopu. Zastanowili się i, mówią, weźmiemy to na siebie. I wymyślili mi darmowe poparcie grupy dwudziestu uczniów. Zapewnili, że będą się starać, ale, nie ukrywali, że inni mają zawodowców. Moi, oczywista, będą pochodzić skądinąd, więc nie ma mowy o regionalnym tańcu plonów. Prosili, żebym nie miał do nich pretensji, jak odpadnę.

 

Potem zapytali o moich najbliższych. Znowu, dwadzieścia krzeseł na widowni. Powiedziałem im, że jedno z moich dzieci uczy się w Pekinie i że mogę ją zaprosić. Jedno?! Byli w szoku. Dobra, powiedziałem, załatwi się dwoje. Tak się akurat składa, że ta dziewczynka jest głucha, uczy się w stolicy języka migowego i czytania z ruchu warg. Ciągle ciężko jej coś powiedzieć, więc i tak pewnie będą musieli przydzielić jej kogoś ze szkoły. W końcu się poddali. Skoro tak, to tak. Obiecali posadzić w moim sektorze kogoś z widowni.

 

Jednym telefonem faktycznie załatwili dwudziestu uczniów, którzy zjawili się po południu. Opowiedziałem im o sobie i poczułem ich poparcie. Naprawdę stanęli za mną murem. Prosili, żebym powiedział, że bieda nie ma znaczenia, że bosy może wygrać z człowiekiem w najlepszych butach. A nawet jeśli przegra, to z godnością. Mieliśmy jednak strasznie mało czasu, żeby coś przygotować, ledwie pół dnia, wszystko na ostatnią chwilę. Taniec plonów wypadł rzeczywiście żałośnie, a jedyne hasło, jakie wymyśliliśmy, brzmiało: „Naprzód Bai Jian".

 

Wszystko miało się rozstrzygnąć następnego dnia. Jak każdy, najpierw się przedstawiłem: „Nazywam się Bai Jian, uczę w szkole średniej, przygarnąłem dwudziestkę dzieci, które bez tej pomocy nie miałyby szansy na edukację. Wszystkie one są za moim udziałem w sztafecie. Jedno z nich jest głuchonieme, uczy się teraz w Pekinie i jest tu dziś ze mną". Mała czyta już z warg, więc wiedziała, co powiedziałem. Zapomniała, co jej mówili o zasadach przed emisją, bo krzyknęła: „Tato, jestem z tobą". Zabrzmiało to bardzo wyraźnie, bo krzyczał za nią kolega ze szkoły. Ludzie byli poruszeni. Wtedy ten mój amatorski zespół zaczął skandować „Naprzód Bai Jian, naprzód Bai Jian". Głośno, wyraźnie, nic więcej. Byli świetni! Po raz pierwszy przemknęło mi przez myśl, że mogę mieć szansę. Pomyślałem, że ludzie mogą na mnie zagłosować, bo zechcą zrobić coś, po czym sami poczują się lepiej.

 

Wygrałem. Dostałem najwięcej głosów. Na widowni i w naszym regionie. I tak zostałem jednym z dziesięciu Chińczyków, którzy pobiegną ze zniczem za granicą. Przypadł mi Londyn.

 

Demokracja jest dobra - tego nauczyłem się konkurując o miejsce w sztafecie. Kiedy panuje prawdziwa równość, nie ma znaczenia, kim jesteś, póki możesz swobodnie opowiedzieć o sobie innym, a oni na każdym etapie mogą na ciebie zagłosować. Jestem naprawdę wdzięczny, że w świecie istnieje taka możliwość. Tylko w takim systemie może się udać komuś takiemu jak ja.

 

Myślę, że w Londynie poznam wiele rzeczy. Najbardziej zależy mi na zobaczeniu samego miasta i jego mieszkańców. Słyszałem, że Anglicy przestrzegają przepisów i zasad. Spokojnie stoją w kolejkach. Londyn musi być więc miastem porządku, bardzo chcę to zobaczyć. Wiem, że nowoczesnej kultury materialnej i cywilizacji duchowej nie stworzy się w ciągu nocy, że każdy dobry system wypracowuje się latami, ale i tak jestem go strasznie ciekawy.

 

Ludzie u nas wiedzą, że byłem w telewizji. Widzą, że coś osiągnąłem. Jak wrócę z Londynu, zabiorę dzieci i znicz do mojej wioski w górach, żeby wszyscy mogli go zobaczyć i dotknąć. Chcę, żeby mieli bezpośredni kontakt z igrzyskami, które odbędą się tuż za naszym progiem. Chcę, żeby zrozumieli, jaką wartość ma wykształcenie i edukacja. Jeśli mamy tak wielkie rzeczy, to niezależnie od tego, jak jesteśmy biedni, jest nadzieja.

 

Najbardziej pragnę, by moje dzieci przynajmniej potrafiły o siebie zadbać i stały się pożytecznymi członkami społeczeństwa. Jestem tym, kim jestem, dzięki pomocy innych. Mam więc nadzieję, że pewnego dnia moje dzieci też będą nieść pomoc. Reszta to już tylko marzenia. O tym, by jedno z moich dzieci wzięło kiedyś udział w igrzyskach i zdobyło złoty medal.

 

To marzenie może się spełnić. Wiele dzieci świetnie radzi sobie na boisku i bieżni. Mamy już czwarte miejsce w pekińskim maratonie. Jeśli się ziści, mam nadzieję, że dzieciak stanie pod chińską flagą i powie: „Kiedy tato zaczynał biegać, nie miał nawet na buty. Gdy zaczynałem ja, nosiłem podróbki Adidasa i Nike. Nie było nam łatwo, ale sami widzicie, dokąd można zajść. Do celu".

 

 

Wywiad przeprowadzony przez Sang Ye, chińskiego historyka i socjologa z Australii, w ramach pracy nad nową książką G. Barme'a, autora wielu opracowań m.in. o chińskich dysydentach.