Nowe oblicze Lhasy
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Nowe oblicze Lhasy

Oser

 

„To miasto zmienia się z dnia na dzień", powie wam każdy, kto był w Lhasie. Dorzucę i ja swoje dwa grosze o tych nowinkach: ulicy Jiangsu i Wyspie Słońca.

 

Jeśli staniecie w Lhasie twarzą na wschód, po prawej ręce będziecie mieć ulicę Jiangsu, przecinającą miasto jak ostrze bagnetu.

 

Skojarzenie nieprzypadkowe. Jednym z najważniejszych punktów arterii jest okopany tam od pół wieku Tybetański Okręg Wojskowy, w którym spędziłam moje pierwsze cztery lata. Wtedy lodowaty błysk bagnetów był na porządku dziennym. Jestem córką żołnierza jinzhumami (jak nazywamy tu Armię Ludowo-Wyzwoleńczą), przyszłam na świat w czasie rewolucji kulturalnej. Na jednym ze zdjęć, zrobionych przez ojca w tamtym okresie, widać grupę uzbrojonych żołnierzy, maszerujących ulicą. Słońce oświetla gęsty las bagnetów, a na poboczu majaczy kilka drzewek, które wyglądają matowo i biednie na tle lśniącej stali. Choć zdjęcie jest czarno-białe, łatwo sobie wyobrazić, jak młode ręce, na których opiera się śmiercionośna broń, podnoszą w niebo czerwone książeczki. Trudno się dziwić, że nie mogła stawić im czoła nawet oddalona o kilka kilometrów potężna Potala.

 

Dziś ulica Jiangsu to nie tylko obstawiony wartownikami kompleks, ale i zatrzęsienie budynków, które czynią przeciętne chińskie miasto: biura partii i administracji, szkoły, szpitale, redakcje, fabryki, hotele i restauracje. Przezwisko „komputerowa" podpowiada, że bez trudu zaopatrzymy się tu w nowoczesne urządzenia. Zapomniałabym: wcześniej nazywano ją ulicą „partii, rządu, wojska i kurew". Wtedy roiło się tu od burdeli, z zapalającymi się o zmierzchu różowymi neonami. Władza musiała uznać, że szkodzą jej wizerunkowi, bo zamieniła je na sklepy ze sprzętem elektronicznym.

 

Zaniosłam tam kiedyś swój komputer do naprawy i chodziłam wypalać płyty z piosenkami i filmami, które oficjalnie nazywano „reakcyjną propagandą". Jednym z nich było hollywoodzkie „Siedem lat w Tybecie", udające na lhaskich straganach film akcji z Hongkongu. Prawdę mówiąc, niektóre sceny są strasznie przerysowane i dziecinne, jak ta z oficerem AL-W, który z dolepionym pieprzykiem à la Mao szarżuje na młodego Dalajlamę, tratując świętą mandalę z piasku. Choć Komunistyczna Partia Chin ma na sumieniu wiele grzechów, przejętym twórcom najwyraźniej zabrakło zrozumienia podstawowych chińskich zasad, przedkładających dyplomację nad siłę, podporządkowanie nad pobicie i uległość nad podbój.

 

Już sama nazwa „Jiangsu" ma w sobie ostrość bagnetu, nie pamiętam jednak, kiedy ulicę skojarzono z tą prowincją - z pewnością ponad dziesięć lat temu. Ci, którzy wiedzą coś o „problemie Tybetu", w lot zrozumieją, że idzie tu o świadczenie bratniej „pomocy", która przypomina bardziej obsikiwanie własnego terytorium w odległym „regionie autonomicznym". Tybet podzielono jak tort, po którego kawałki wyciągają się ręce z prowincji, chcących zarobić na wielkim programie „rozwijania ziem zachodnich". Przy okazji, ku wiecznej chwale, nadają lub zmieniają nazwy budynkom i ulicom, zapełniając mapy niezliczonymi alejami Guangzhou, centrami handlowymi Szanghaj czy Taizhou albo wieżowcami Shandong.

 

„Pomoc Lhasie" świadczy też Pekin, ale on miał tu swoją ulicę jeszcze przed rewolucją kulturalną (wcześniej „Dekji", „Szczęśliwą"). Za tamtej rewolucji kochano zmieniać nazwy. Barkhor stał się wtedy aleją Lixin, Kamienny Lew zmienił imię na Xinhua, a Turkusowy Dach na Ludową. Przechrzczono nawet góry (na przykład Czakpori, „Żelazną", na „Zwycięstwa"). Norbulingka, letnia rezydencja Jego Świątobliwości została „parkiem ludowym", a Potala o mały włos byłaby Pałacem Czerwonego Wschodu. Nietrudno się domyślić, że nowe miana nie mają wiele wspólnego z rodzimą historią, tradycją i kulturą. Obcy „wyzwoliciele" starego tybetańskiego grodu przynieśli z sobą logikę dominacji, obejmującą także nazywanie.

 

Dziś ten proceder wydaje się jeszcze bardziej drapieżny niż w czasach rewolucji kulturalnej. Nie zawracając sobie głowy ideologią, nadają tybetańskiej ziemi nazwy chińskich miejscowości. Po co? Żeby przytłoczyć tubylców potęgą obcego słowa i oswajając z nim, wymazać wspomnienie dziedzictwa ojców? A może pomóc osadnikom odnaleźć się w cudzej ziemi przechrzczonej na rodzimą? Każda przeniesiona w ten sposób nazwa jest elementem procesu sinizacji, mającej ukryć wszelki ślad Tybetu w gąszczu chińskich znaków. Kolonializm w czystej postaci.

 

Kradzież starej nazwy geograficznej napawa przerażeniem. To spisek w celu odebrania wspomnień, nożyce odcinające więź z przeszłością, tragedia zachodzącej w jednej chwili zmiany nie do poznania. Ilekroć przyjeżdżam z Chin do Lhasy, mam wrażenie, że nigdzie nie wracam, tylko wciąż miotam się między ulicami Hanów. Ich nazwy noszą arterie, miejsca i sklepy. Ich twarze mają ludzie, których widzę przed sobą, za sobą, obok. Jak gdybym nigdy nie wyjechała z Chin Hanów. Obojętnie, jak długo i daleko jadę, nie mogę się wydostać spomiędzy tych ich palm.

 

Zawsze fascynowała mnie położona na północ od Lhasy Wyspa Słońca - jego najdziwaczniejszy zakątek i miniatura współczesności. Z całego serca polecam ją uwadze turystów i zagranicznych dziennikarzy.

 

Kiedyś nosiła nazwę Dziangmalingka, którą zawdzięczała gęstym szuwarom. Są tam także piaszczyste plaże, plusk rzeki i flagi modlitewne po obu stronach mostu. Miejscowi przezywają ją Gumalingka, leśnym schronieniem dla złodziei. W 1994 roku deweloper z Makau, za radą najbardziej znanego chińskiego malarza w Tybecie, zaczął negocjować z władzami przeobrażenie dzikiego zakątka w kasyno, ale potem na scenie pojawił się chiński magnat, zbudował tam Międzynarodowy Ośrodek Zhonghe, największą lhaską dzielnicę uciech z co najmniej tysiącem prostytutek.

 

W raporcie o lhaskim seksbiznesie cytuje się powiedzonko przypisywane mieszkańcom miasta: „Biedni chodzą na drugą obwodnicę, średnio zamożni na Tianhai, a bogaci na Wyspę Słońca". „Po drugiej, trzeciej i czwartej obwodnicy - czytamy dalej - przechadzają się niezliczone młode i niemłode kobiety z Sichuanu, Chongqingu, Hubei i Hunanu, nadając Lhasie specyficzny koloryt". „Międzynarodowe Zhonghe - zwierza się z kolei bywalec burdeli z Shenzhenu - jest rozrywkowym sercem miasta. Mają tam licealistki, chłopki, Nepalki i Rosjanki. Cudzoziemki są brzydkie i drogie. Radzę wspierać towar krajowy. Nie wiem, ile ich jest, nie próbowałem liczyć. Jedno nie podlega dyskusji: w większości lokali w promieniu pięciu kilometrów serwuje się świeże mięsko, ha ha".

 

Na Wyspie Słońca są restauracje oferujące wyszukane specjały, sklep handlujący tybetańskimi mastifami (z wielkim portretem X Panczenlamy na ścianie i oprawioną w ramkę fotografią Mao na ladzie), czterogwiazdkowe hotele z kuchnią chińską, tybetańską i indyjską, sex shopy, muzeum „ludowej kultury i sztuki" oraz tymczasowa siedziba władz lokalnych.

 

Byłam tam kiedyś w restauracji „Komuna ludowa", w której wiszą portety i myśli Mao. Cała obsługa nosi zielone mundurki. Wyglądają jak skrzyżowanie czerwonogwardzisty, szpiega ze starych filmów i potwora. Za szybką przybraną nieskazitelnym khatakiem twarz Przewodniczącego rozdziela dwa człony głębokiej sentencji: „Pamiętaj o Mao, gdy odwraca się los; pamiętaj o Dengu, kiedy się bogacisz". Mówiono mi, że właściciel jest krajanem Denga. Idę o zakład, że się wzbogacił.

 

We wspomnianym muzeum (joint venture biznesu i władzy lokalnej) oglądałam natomiast spektakl „Himalaje". Większość artystów pochodziła z Chin właściwych. Były akrobacje, sztuki magiczne, parodia tańca indyjskiego, taniec tajski i taniec brzucha. Pomiędzy wpleciono kolej Qinghai-Tybet, chińską flagę i znicz olimpijski. Brakowało tylko wezwania do przybrania pozycji zasadniczej i odśpiewania hymnu. Najohydniejsze było pojawienie się na scenie „tybetańskiej dziewczyny" Dolmy coś tam, żeby „znalazła męża". Zaproszony na scenę Han miał zostać „panem Guge" (starożytnego tybetańskiego królestwa), o ile „spełni trzy życzenia", a jeśli nie - zapiszczała słodko „Tybetanka" - „zrobić za karę pokłon".

 

Lokalna „kultura" w całej krasie. Kto tu składa pokłony, często odmierzając długością własnego ciała całą drogę do Lhasy? I za jaką zbrodnię? W oczach Tybetańczyków tacy ludzie są bohaterami. Znoszą fizyczny ból, żeby dać wyraz wielkiej wierze - i sami przez to zasługują na pokłon. A każdy, kto, choćby dla żartu, robi z tego „karę", obraża i poniża Tybet, ten prawdziwy.

 

lipiec 2012

 

 

 

lhasabynightlistopad2012_400