Oni są dla nas wszystkim
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Oni są dla nas wszystkim

Oser

 

Trzęsienie ziemi w Juszu przepełnia nas rozpaczą i goryczą. Jeden z tybetańskich ochotników napisał po nim: „nigdy nie zapomnimy bordowo-żółtych ratowników z Dziekundo, na których widok ludzie zalewali się łzami". To, rzecz jasna, kolory szat tysięcy inkarnowanych lamów, mnichów i mniszek naszej Krainy Śniegu.

 

Zagraniczni dziennikarze, którzy dotarli na miejsce kataklizmu, natychmiast zauważyli niestrudzoną pracę mnichów - i chińskich mediów, robiących wszystko, by nie pokazać buddyjskich ratowników. „Choć w środę - napisał pewien Amerykanin - przez cały dzień transmitowano uroczystości żałobne, w telewizji nie dało się zauważyć wszechobecnych w Dziekundo bordowo-żółtych postaci". Gorzej, sześć dni po katastrofie z miasta przegnano dziesięć tysięcy duchownych. Władze lokalne nie próbowały nawet udawać, że było inaczej.

 

Praca mnichów uosabiała jedność pełnego współczucia ducha buddyzmu i miłości - krew z krwi - do rodaków. Co więcej, był w niej również element oporu. Od lat, a zwłaszcza po 2008 roku, kiedy przez cały Tybet przetoczyła się fala protestów, w Chinach demonizowano naszych duchownych, zaś ich klasztory zaczęły coraz bardziej przypominać więzienia. Bezinteresowne poświęcenie po tragedii otworzyło ludziom oczy. I pomogło wszystkim zrozumieć naszą prostą wiarę. Najpełniej wyraził ją chyba człowiek, który właśnie stracił najbliższych i, wskazując mnichów, powiedział do kamery: „Oni są dla nas wszystkim".

 

Władze musiały uznać, że znalazły się na polu bitwy o serca ludu, bo szybko wpadły w furię i wydaliły duchownych, jednak absurdalność i podłość tego posunięcia odbiły się szerokim echem, również w chińskich mediach, przekreślając zafałszowany wizerunek i ukazując prawdę, w tym tę o relacjach między rządem a klasztorami buddyjskimi. Cały proces - spontaniczna akcja ratunkowa, wymuszenie jej zaprzestania i wydalenie, dynamiczna relacja z ludźmi, urzędnikami, mediami i wojskiem - doskonale ukazuje ducha oporu właściwego tylko naszym mnichom. Kluczem jest tu głębia wiary i oddania Tybetańczyków. W dodatku tragiczne okoliczności, niewzruszona postawa ludzi i zainteresowanie świata sprawiły, że władze, choćby najbardziej zirytowane, musiały się miarkować. Długo to nie trwało, niemniej ta odrobina przestrzeni ukazała prawdziwy obraz buddyzmu, przekreślając lata wysiłków propagandzistów.

 

Warto też zauważyć, że mnisi bez wahania i lęku rozmawiali z mediami. Niektórzy wręcz na to nalegali. Jeden z nich lapidarnie wyłożył prawdę amerykańskiemu reporterowi: „my chcemy tylko ratować ludzi, dla nich to idealna pożywka propagandowa". Ponieważ wszystko działo się w przestrzeni jak najbardziej publicznej, na oczach nie tylko zagranicznych, ale i chińskich dziennikarzy, przesłanie naszych duchownych - a to naprawdę sztuka - mogło dotrzeć do świata.

 

Ogromne zainteresowanie wzbudziły też kremacje tysięcy ofiar, bowiem śmierć i wszystko, co z nią związane, przykuwają uwagę ludzi niezależnie od ich pochodzenia i wiary. Co więcej, nasza tradycja i religia sprawiają, że pochówek należy wyłącznie do buddyjskich mnichów, a nie aparatczyków, policjantów czy żołnierzy. Na zdjęciach oglądamy wielkie, tragiczne, uroczyste sceny właściwe jedynie naszej kulturze i postaciom w bordowo-żółtych szatach. Władze mogą mówić, co chcą, ale tłum patrzy tylko na mnichów. Którzy nawet w takich okolicznościach dają świadectwo oporu - oporu pozbawionego przemocy i wyrastającego z ducha tybetańskiego wstrętu do kolaboracji.

 

Antropolog James Scott twierdzi, że nawet najbardziej bezsilni i prześladowani dysponują orężem, którym można walczyć i stawiać opór. Takie działania wywierają znacznie większy efekt i wpływ, niż się powszechnie sądzi. Tak, właśnie tak: nasza broń to religia, tradycja i kultura. Tak, czterdzieści tysięcy bordowo-żółtych stawiło czoło nieszczęściu, kiedy to na nas spadło.

 

 

 

Pekin, 17 maja 2010