Spotkanie z Dalajlamą nie jest zbrodnią
Oser
Jakieś dziesięć, dwanaście lat temu, kiedy byłam redaktorką wydawanej przez Federację Sztuki Tybetańskiego Regionu Autonomicznego „Literatury tybetańskiej", dobry znajomy, nieżyjący już Dziamjang Szerab ostrzegł mnie, że następnego dnia nasz chlebodawca zamierza przeprowadzić „wizytacje" w domach wszystkich tybetańskich pracowników, i poradził, bym natychmiast ukryła stojący na moim ołtarzyku portret Dalajlamy. Dziamjang był wiceprzewodniczącym Stowarzyszenia Pisarzy, z rozdzielnika informowano go więc o takich planach. Federacja zatrudniała siedemdziesiąt osób - po równo Tybetańczyków i Hanów. Rewizje dotyczyły tylko naszych. Genialny pomysł zrodził się w głowie wiceprzewodniczącej i znanej pisarki Ma Lihuy.
„Po południu - napisałam później - musiałam ukryć w służbowym mieszkaniu thangkę, maślane lampki, gliniane wizerunki Buddów oraz portret Gjalły Rinpoczego: przywiezione z Indii symbole wiary i dzieła sztuki, które towarzyszyły mi zawsze od tylu lat. Ołtarz musiał zniknąć, ponieważ wydano nam kategoryczny zakaz posiadania w domach przedmiotów o charakterze religijnym, a następnego dnia zamierzali chodzić od drzwi do drzwi i »kontrolować«. Tak właśnie: »kontrolować«! Kiedy wkładałam moje skarby do kartonowych pudeł, przełykałam gorzkie łzy wstydu. Rankiem wyszłam z ogołoconego pokoju z poczuciem, że nie zniosę drugiego takiego upokorzenia".
Niedawno dzięki wideokonferencji Jego Świątobliwości z kilkoma chińskimi intelektualistami dane mi było spotkać go na ekranie, otrzymać bezcenne rady i wreszcie opisać to wszystko (artykulik nadało potem w trzech dialektach Radio Wolna Azja). Mówili o tym także w Głosie Ameryki, wywołując, jak słyszę, ogromne poruszenie.
„Dzięki internetowi - napisał w sieci pewien Tybetańczyk - można uzyskać audiencję bez paszportu. Kiedy opowiedziałem o tym ojcu, zakrztusił się swoim sucharkiem i uronił łzę". Do późnej nocy dzwonili do mnie rodacy, mówiąc, że nie mogą spać z podekscytowania i snują własne plany. I wcale nie szło tu tylko o moją sode czenpo, „wielką karmiczną nagrodę". „Wszyscy wiemy - wystukał ktoś na moim blogu - że nasi rodacy trafiali do więzień, byli torturowani, a nawet ginęli tylko za powiedzenie kilku słów prawdy czy ukrywanie zdjęcia Dalajlamy". Jak Kelsang z Nagczu, którego niedawno skazali po kryjomu na dwa lata za serfowanie po zagranicznych portalach i umieszczenie w internetowym albumie zdjęcia Jego Świątobliwości.
„Wszystkie istoty ludzkie rodzą się wolne", „każda osoba ma prawo do wolności myśli, sumienia i religii" - bodaj żadne inne słowa ogłoszonej światu ponad pół wieku temu Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka nie miały większego wpływu na ludzkość. Żadne nie są też chyba tak iluzoryczne. Zwłaszcza w Tybecie, gdzie trudno nawet marzyć, że kiedykolwiek będziemy korzystać z powszechnych jakoby swobód. Nie mamy tych praw. Dzień i noc rozsadzają nam za to głowy dwa słowa: nie wolno, nie wolno, nie wolno!
Czy w oczach tych, którzy nadali sobie władzę absolutną, spotkanie z Jego Świątobliwością jest najgorszą zbrodnią? „Tybetańczycy są aresztowani i skazywani za posiadanie zdjęć lub wizerunków Dalajlamy - powiedział Radiu Wolna Azja uczestnik wspomnianej wideokonferencji, adwokat Teng Biao. - To rażące, brutalne pogwałcenie praw religijnych oraz obywatelskich. Rozmowa z Dalajlamą, wszystko jedno o czym, nie może stanowić naruszenia żadnego przepisu".
„Prawda jest taka - napisałam - że bardzo wielu Chińczyków zdążyło spotkać Jego Świątobliwość i żaden nie stracił z tego powodu wolności. Skoro jesteśmy obywatelami jednego kraju, jak śmią karać za to Tybetańczyków?". Trudno to przecenić - i dlatego właśnie mówiłam publicznie o moim spotkaniu z Dalajlamą. Jeszcze tylko słowo do osiłków usiłujących kontrolować nasze ciała i umysły: Tybetańczycy, którzy mieli szczęście ujrzeć Jego Świątobliwość, nie są przestępcami! I trzy zdania do rodaków: Bądźcie dzielni i róbcie swoje. Pomóżcie sprowadzić do domu z wygnania Dalajlamę, choćby w sieci. Może któregoś dnia dane mu będzie zobaczyć na monitorze Potalę, którą musiał opuścić tak dawno temu.
Pekin, 25 stycznia 2010