Palące słońce Tybetu
Oser
Przed trzema laty zorganizowano w Pekinie pierwszą wystawę współczesnej sztuki tybetańskiej, którą zatytułowano „Wydarzenie, głosy". Prace siedmiu artystów pokazywały sytuację w Tybecie i stan ducha jego mieszkańców. W wystawie tegorocznej uczestniczy pięćdziesięciu twórców, w zdecydowanej większości Tybetańczyków - również z Khamu, Amdo i Zachodu. Pozostali to Hanowie, którzy mieszkali albo nadal mieszkają w Lhasie. Nigdy wcześniej nie prezentowano sztuki tybetańskiej z takim rozmachem. Co ważniejsze, nie eksponuje się tu wizji władz, ale zwykłych ludzi.
Już sam tytuł „Palące słońce Tybetu" wskazuje, że tym razem przechodzimy z obrzeży do centrum. Wystawa jest poruszająca i niezwykle różnorodna; pozostawia wrażenie, które nie daje się zamknąć w utartym „opowiadaniu niewypowiedzianego". Kurator Li Xianting nazwał je „nieznośną udręką". Mnie przywiodło na myśl rosyjski film „Spaleni słońcem". Oglądałam go na okrągło. Związek Radziecki nie był jedynym krajem, zadającym palący ból własnym obywatelom. Robi to każdy totalitaryzm. I dlatego wszyscy czujemy się tak samo.
Jako niezależny kurator i wytrawny krytyk Li zauważył „fundamentalne różnice" w artystycznej ekspresji twórców rodowitych i obcych. Jak tłumaczy, nikt poza tymi pierwszymi „nie jest w stanie doświadczyć kryzysu tożsamości kulturowej. My możemy tylko zdawać sobie sprawę z istnienia konfliktów wiary, skaz na religii, zdeptanej, przetrąconej kultury, zatrutego środowiska naturalnego, zatrważającej asymilacji, inwazji zachodniego konsumeryzmu i tak dalej, lecz Tybetańczykom sprawiają one nieznośną udrękę". Drugi kurator, tybetański malarz Gade, stwierdził natomiast, że we współczesnym świecie „każdy Tybetańczyk przeżywa huśtawkę duszy i wiary. To nasze doświadczenie i tylko my możemy je w pełni wyrazić".
Powiedział też coś jeszcze ważniejszego. „Ile z tysięcy prac poświęconych Tybetowi mówi naszym ojczystym językiem? Jest ich kilka, ale nawet one są skażone perspektywą ja-inny". To prawda, że warunki naturalne i okoliczności sprawiły, iż Tybet był długo opisywany przez konkurujące z sobą mocarstwa. Sam milczał. Nie z powodu niemoty, ale dlatego, że rozmyślnie czy mimowolnie był skutecznie „chroniony". Wydaje się nieprzerwanie istnieć, lecz tak naprawdę nigdy go nie ma. „Prawdziwy dyskurs" winien być domeną Tybetańczyków, choć oczywiście pozostaje problem perspektywy. Rodzima wizja Tybetu jest zdecydowanie najbardziej wiarygodna, niemniej bez niezależnego, krytycznego ducha jej ekspresja może sprowadzić się do mechanicznego powielania.
Tybet pod „palącym słońcem" jest prawdziwym Tybetem. Żar potrafi poparzyć skórę lub zakłócić pracę serca, niemniej ten ból da się skutecznie leczyć sztuką. Tybetańscy artyści opowiadają tu wiele historii - jedni ze łzami w oczach albo ze śmiechem, inni w szoku. Norce grzebie trzydzieści liter tybetańskiego alfabetu w żelaznej trumnie; Jak Ceten i Cege budują alkoholową stupę z ponad dwóch tysięcy pustych butelek po piwie; Gade rzeźbi towarzyszące nam na każdym kroku polityczne slogany na młynie modlitewnym, rzucając w twarz oskarżenie każdemu Tybetańczykowi, który macza w tym palce. Na mnie największe wrażenie robią jednak płótna Njandaka, malującego dziecko o poważnej, niewinnej twarzy. Nie ma płci, wydaje się bezradne, ale nie okazuje słabości.
Pekin, 21 września 2010