Rok pociągu – Tybet na krawędzi
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

26-07-2007

 

Rok pociągu – Tybet na krawędzi

Oser

 

Rok temu, gdy nowiutkie, hermetycznie zamykane, pełne turystów wagony pędziły z kilku chińskich miast w jednym kierunku - Lhasy - pisałam o obawach, jakie budzi we mnie kolej. W tym samym czasie chińscy dziennikarze zachłystywali się jej wartością: „Uruchomienie kolei przyczyni się walnie do ochrony etnicznego dziedzictwa kulturowego Tybetu", „Linia Qinghai-Tybet rozwinie przemysł turystyczny regionu", „Dzięki kolei Tybet zyska prawo do bycia słyszanym" i tak dalej. Nie tylko się z tym nie zgadzam, ale muszę dziś powtórzyć moje „nie" dla pociągu.

 

„Nie" mówię mu nie tylko ja, lecz bardzo wielu sfrustrowanych Tybetańczyków, i to nie z jednej, pokrzywdzonej warstwy społecznej - ze wszystkich. Kolej ma bowiem ogromny, negatywny wpływ na ich życie; z dnia na dzień spychani są na margines. Chińscy urzędnicy obwieścili, że „w ciągu roku kolej przewiozła 2,02 miliona turystów". Przed rokiem pisałam, że jeśli wszyscy oni zjadą do Lhasy, o podróżowaniu po całym Tybecie nie wspominając, już tylko to oznaczać będzie katastrofę.

 

Przyjaciele z Lhasy mówią mi, że tłumy na dworcu, lotnisku i na Barkhorze przypominają inwazję szarańczy. Miasto pęka w szwach, ceny idą w górę. Za pół kilo jaczego mięsa trzeba już zapłacić szesnaście yuanów, masła - siedemnaście. Pielgrzymi nie mogą dopchać się do świątyń, tonąc w tłumie pokrzykujących, spluwających na podłogę, palących mężczyzn i roznegliżowanych kobiet. Właściciele sklepów i restauracji ignorują tubylców, Hanowie wyglądają tylko Hanów, miejsce Tybetańczyków jest za progiem. Znajoma tybetańska studentka z Chongqingu nie mogła kupić biletu na pociąg, żeby przyjechać do domu na wakacje. Po prostu jest zbyt wielu chętnych, a na czarnym rynku za najtańszy bilet za 179 yuanów trzeba dać co najmniej 470.

 

W amerykańskim magazynie „Forbes" piszą, że ONZ opublikowała ostatnio listę dziesięciu miejsc najbardziej zagrożonych rozwojem turystyki. Tybet znalazł się na jej czele. Nie jakieś tam punkty widokowe - cały kraj. Dlaczego? Za sprawą szaleńczego rozwoju. Na niedawnym posiedzeniu UNESCO stwierdzono, iż lhaska starówka jest eksploatowana na taką skalę, że Potali grozi wykreślenie z listy Listy Światowego Dziedzictwa Kulturowego. Krytycznych słów nie szczędzą także uczeni chińscy: „Zalew ludności napływowej odbije się nie tylko na środowisku naturalnym płaskowyżu Qinghai-Tybet, ale także na unikalnym środowisku kulturalnym Tybetu, a te zmiany będą nieodwracalne".

 

Czytam w gazetach, że Potalę odwiedzają codziennie cztery tysiące turystów i pielgrzymów. Żeby zaspokoić ciągle rosnący popyt od września pałac będzie otwarty dla zwiedzających nie dziewięć, a dziesięć godzin na dobę. Storna internetowa Frontu Jedności podaje, że „obecnie pałac odwiedza codziennie sześć tysięcy osób". Ledwie cztery lata temu kustosz Potali mówił, że ośmiuset pięćdziesięciu zwiedzających dziennie to ogromne obciążenie, którego mogą nie wytrzymać drewniane i gliniane mury pałacu. Prawdę powiedziawszy, wielu Tybetańczyków, w tym i ja, obawia się, że Potala - dumny symbol cywilizacji tybetańskiej - wkrótce rozpadnie się na kawałki, co będzie niepowetowaną stratą dla całego świata.

 

Niemniej jednak lokalny tybetański dygnitarz Dziampa Phuncog, który powiada, że będzie „kochał i chronił ten kraj jak źrenicę własnego oka", oświadcza, że rosnąca liczba turystów „nie będzie miała wpływu na środowisko naturalne Tybetu". Chyba specjalnie dla niego wymyślono określenie „łgać bez zmrużenia powiek".

 

 

 

Blog Oser (chiń. Weise), 21 lipca 2007