Niewidzialne kajdany
Wprowadzenie
Rokrocznie dwa, trzy tysiące Tybetańczyków uciekają ze swojej ojczyzny. Z reguły wędrują przez Nepal do Indii, choć niektórzy trafiają później do innych państw. Są wśród nich dzieci, które chcą się uczyć, i pielgrzymi, pragnący zobaczyć Dalajlamę i wrócić potem do Tybetu. Wielu wracać jednak nie zamierza – w tym byli więźniowie polityczni: mnisi, mniszki i świeccy, dla których życie za murami więzienia okazało się tak trudne, iż musieli, najczęściej niechętnie, zdecydować się na ucieczkę za granicę. W raporcie tym omówimy sytuację byłych więźniów politycznych. Choć dotyczy on przede wszystkim ostatnich lat, opiera się na relacjach, napływających do TIN od 1987 roku, kiedy to po fali protestów niepodległościowych władze chińskie zaczęły odchodzić od bardziej liberalnej polityki, zainicjowanej przez Hu Yaobanga, pierwszego sekretarza Komunistycznej Partii Chin, który złożył wizytę w Tybecie w 1980 roku.
Wszystkie te przygnębiające świadectwa są do siebie bardzo podobne. Mnisi i mniszki, stanowiący lwią część więźniów politycznych, są z reguły informowani, że po zwolnieniu nie będą mogli wrócić do macierzystych klasztorów ani wstąpić do innej instytucji monastycznej. Świeccy, którzy przed wyrokiem mieli pracę, najczęściej nie mogą jej podjąć, a znalezienie innego zajęcia okazuje się niemal niemożliwe. Władze traktują ich podejrzliwie, śledzą, wzywają na przesłuchania, zatrzymują na krótkie okresy. Choć wydaje się, że po roku 1987 nie skazano na śmierć żadnego tybetańskiego więźnia politycznego, w okresie tym na skutek brutalności strażników i funkcjonariuszy zginęło co najmniej 39 skazanych. Potęguje to lęk, jaki budzą w Tybetańczykach służby bezpieczeństwa i system penitencjarny. Byli więźniowie często chorują z powodu obrażeń, jakie zadano im za kratami; wielu opisuje symptomy traumy, wywołanej uwięzieniem, strachem, niepewnością i frustracją, związaną z sytuacją, w jakiej znaleźli się po zwolnieniu. Problemy te nie dotyczą wyłącznie samych więźniów, ale także ich krewnych, przyjaciół i znajomych. Ludzie ci, automatycznie, stają się podejrzani przez skojarzenie. Władze chcą, by rodziny ręczyły za „dobre zachowanie” zwalnianych, którzy często stanowią dla nich poważne obciążenie, gdyż nie mogą zarobić na swoje utrzymanie lub wymagają długotrwałego, kosztownego leczenia.
Za symboliczny, kilkuminutowy, a bywa, że jeszcze krótszy pokojowy protest, polegający na wzniesieniu niepodległościowego okrzyku lub rozrzuceniu garści politycznych ulotek, płaci się niezwykle wysoką cenę. Władze chińskie reagują obsesyjnie na „separatystyczne” nastroje Tybetańczyków i przedstawicieli innych „mniejszości narodowych”. Partia, rząd i armia boją się rozpadu państwa i utraty kontroli. Z materiałów propagandowych, które publikuje się w pięćdziesiąt lat po podpisaniu Siedemnastopunktowej Ugody, wynika jasno, że Pekin wciąż widzi w „separatyzmie” poważne, permanentne zagrożenie.
Traumę, związaną z maltretowaniem za kratami, pogłębia sytuacja, w jakiej znajdują się byli więźniowie polityczni po zwolnieniu. Żyją w świecie, którym rządzą służby bezpieczeństwa, wyposażone przez państwo w niezwykłe uprawnienia, mające zapewnić porządek publiczny i odbierające wszelką podmiotowość jednostkom. Paraliżująca świadomość braku jakichkolwiek gwarancji bezpieczeństwa osobistego, zagrożenia dla najbliższych i setki zamkniętych przed nimi drzwi sprawiają, że byli więźniowie nie potrafią lub po prostu nie mogą znaleźć sobie miejsca w społeczeństwie.
Terminologia
Terminem „były więzień polityczny” określamy tu osoby oskarżone, osądzone, skazane przez chińskie sądy i zwolnione po odbyciu kary za przestępstwo polityczne oraz zatrzymanych – często na długi czas – za działalność polityczną, ale nigdy nie postawionych przed sądem.
Utworzony w 1965 roku Tybetański Region Autonomiczny (chiń. Xizang Zizhiqu) obejmuje regiony Tybetu, leżące na zachód od Jangcy i podlegające jurysdykcji rządu Dalajlamy (Tybet środkowy). Po 1949 roku inne zamieszkiwane przez Tybetańczyków ziemie włączono do sąsiednich prowincji chińskich – Qinghai, Gansu, Sichuan i Yunnan. Prefekturom, w których Tybetańczycy stanowili „ludność zwartą”, władze chińskie nadały status autonomii.
W raporcie tym nazwa „Tybet” ma charakter etnograficzny i odnosi się nie tylko do TRA, ale wszystkich ziem tybetańskich w granicach Chińskiej Republiki Ludowej. Używamy tybetańskich nazw „regionów autonomicznych”, w nawiasach podając ich chińskie odpowiedniki.
Nadzór i ograniczanie swobody poruszania się
Chińczycy mają bardzo wyrafinowany system inwigilacji. Obserwując ludzi, których kiedyś zatrzymali i uzyskali dzięki temu materiały obciążające, namierzają i powoli zamykają kolejne osoby. I tak były więzień pociąga za sobą następnych. Może to trwać i dziesięć lat, a te związki wcale nie muszą być silne – starczy spotkać się, zostawić coś u kogoś na przechowanie. Prowadzą niezwykle rozbudowane dochodzenia. Nie tylko w poważnych sprawach, związanych z czymś naprawdę niebezpiecznym: to są zupełne błahostki – ot, zdjęcia Dalajlamy, jakieś papiery z Indii, zapiski, które pokaże się kilku osobom. Tacy ludzie nie planują nic wielkiego, ale w aktach wszystko to nabiera zupełnie innych proporcji: zagrażania bezpieczeństwu państwa czy – do niedawna – działalności kontrrewolucyjnej.
Były więzień polityczny, obecnie uchodźca
Wobec byłych więźniów politycznych i osób zatrzymanych za działalność polityczną rutynowo stosuje się nadzór; osoby takie nie mogą też swobodnie podróżować. Środki te służą przede wszystkim kontroli i zastraszaniu. Choć nie wspominają o nich przepisy kodeksu karnego, dotyczące pozbawienia praw politycznych , wydają się one kluczowym elementem nowej, „wyprzedzającej” strategii służb bezpieczeństwa w Tybecie, którą wprowadzono na początku lat dziewięćdziesiątych i zatwierdzono podczas III Forum (1994), by zapobiegać masowym protestom politycznym Tybetańczyków. Nie ulega wątpliwości, że utrzymywanie „stabilizacji” w regionach tybetańskich ma dla władz znacznie większe znaczenie, niż poszanowanie praw indywidualnych. Dla byłych więźniów oznacza to poczucie izolacji, bezradności i niemożności powrotu do normalnego życia.
Po zwolnieniu Opuszczając mury zakładu karnego, więźniowie otrzymują kopię dokumentu, który nazywa się „zawiadomieniem o zwolnieniu”. Dokument ów sporządza się w trzech egzemplarzach – drugi zostaje w więzieniu, a trzeci trafia do władz okręgu lub miasta, w którym ma zamieszkać skazany . Czasem zawiera on uwagi o zachowaniu więźnia – np. poddaniu się „reformie” lub sprawianiu „kłopotów” podczas odbywania kary. Komentarze te są zazwyczaj bardzo zwięzłe; szczegółowe informacje o więźniu znajdują się w aktach, które przekazuje władzom lokalnym towarzyszący zwolnionemu funkcjonariusz. Jeżeli więzień wraca do domu sam, musi stawić się w administracji i przekazać „zawiadomienie o zwolnieniu”. Przed opuszczeniem więzienia skazany pouczany jest o nałożonych nań restrykcjach.
TIN miał dostęp niemal wyłącznie do dokumentów, które wydaje się więźniom, nie wiemy więc, czy egzemplarze przechowywane w zakładach karnych i przekazywane władzom lokalnym są dokładnie takie same. Na znanych „zawiadomieniach” nie ma żadnych wzmianek o ograniczeniach, związanych z pozbawieniem praw politycznych.
Po przybyciu do rodzinnego miasta lub wioski, byli więźniowie są często zmuszani do złożenia odcisków palców pod „lojalką”, w której zobowiązują się do „dobrego zachowania”. Niektórzy odmawiają i wówczas deklaracje takie muszą złożyć za nich najbliżsi krewni. Mniszka, która spędziła w Drapczi ponad pięć lat i obecnie przebywa za granicą, powiedziała TIN, że Biuro Bezpieczeństwa Publicznego przygotowało dokumenty, na których widniały nazwiska skazanych i ich „zbrodnie”. Ani ona, ani inne zwalniane mniszki nie chciały ich podpisać. „Wtedy zmusili naszych krewnych do podpisania, że nigdy już nie dopuścimy się takich rzeczy. Moją kartkę podpisał starszy brat”. Stosując takie praktyki, władze wywierają presję na byłych więźniów i ich najbliższych, co często prowadzi potem do konfliktów. Zdarza się, że krewni, obawiając się represji wobec całej rodziny, namawiają byłych więźniów do konformizmu. „Nie było mnie, kiedy przyszli do mojego domu – powiedział TIN Tybetańczyk, którego zatrzymano za rozlepianie plakatów niepodległościowych i zwolniono w połowie lat dziewięćdziesiątych. – Mówili, że otrzymali zawiadomienie o zwolnieniu, i pytali, gdzie jestem. Zjawiłem się w domu po trzech tygodniach. Wszyscy prosili mnie, żebym stawił się z dokumentami. Nie chciałem, ale poszedłem, bo strasznie się bali”. Wydaje się jednak, że większość byłych więźniów natychmiast przekazuje władzom lokalnym „zawiadomienia o zwolnieniu”.
Meldowanie się
Najpierw siedziałem w więzieniu i musiałem przestrzegać dyscypliny. Teraz byłem „wolny”, ale gdy zaczęli mnie przesłuchiwać, poczułem się tak, jakbym nadal był za kratami. Choć moje ciało wyszło z więzienia, presja na moją głowę wcale nie zelżała.
Były więzień polityczny, zwolniony w 1994 roku
Władze w Lhasie odwiedzają byłych więźniów w domach prywatnych, sprawdzają w miejscach publicznych i wzywają na przesłuchania. Z reguły za nadzór nad nimi odpowiada funkcjonariusz z lokalnego komisariatu, drongmi ujonlhenkhang (komitetu dzielnicowego) lub komórki, zajmującej się sprawami politycznymi. Z nieoficjalnych raportów wynika, że zasięg owej kontroli bywa różny i zależy od gorliwości „anioła stróża”. Zdaniem Tybetańczyka, który doświadczył tego osobiście, wizyty i przesłuchania „służą ustaleniu, czy nadal myślisz w kategoriach politycznych i prowadzisz jakąś działalność. Często próbują też zastraszać, żeby zniechęcić do polityki”.
Poza granicami Lhasy byli więźniowie muszą regularnie meldować się w lokalnym BBP. Częstotliwość tych wizyt bywa różna. Pewien więzień mówił TIN, że najpierw musiał meldować się co tydzień, a potem co miesiąc, podczas gdy innemu od razu polecono stawiać się raz w miesiącu (obaj mieszkali w tybetańskich regionach prowincji Qinghai). Wydaje się, że z jednej strony zależy to od zachowania skazanego w więzieniu i charakteru jego „przestępstwa”, z drugiej zaś od czynników bardziej personalnych – osobistej wrogości i ambicji funkcjonariusza czy też postawy zwierzchników, którzy mogą chcieć mniej lub bardziej uprzykrzać życie więźniom. Informacje są zbyt skąpe, by analizować różnice między poszczególnymi regionami.
Podczas wizyt w BBP były więzień jest pytany o to, co robi, gdzie bywa, o czym myśli. „Wzywali mnie wielokrotnie – mówi pewien Tybetańczyk. – Trzy, cztery razy zatrzymali na dwa, trzy dni. Ale traktowali zupełnie przyzwoicie. Nie bili, uśmiechali się. Pytali, na przykład, o czym rozmyślałem po zwolnieniu i (wyszedłem warunkowo, ze względów zdrowotnych) czy dobrze się czuję. Chcieli wiedzieć, co myślę o tych latach, które spędziłem za kratami, i o życiu w więzieniu. Pytali: Rozmawiałeś z kimś o tym? Gdzie byłeś? Z kim się spotykałeś? Nadal myślisz o wolnym Tybecie? I tak dalej”.
Rozmowy te bywają dość nieformalne. Były więzień powiedział TIN, że jego śledczy poili go alkoholem, „żeby wydobyć ze mnie, co naprawdę myślę”. Inny mówi, że niektóre rozmowy były bardzo miłe, a on sam starał się nie irytować funkcjonariuszy, uznając, że po prostu wykonują swoją pracę.
Po zwolnieniu – podobnie jak w więzieniu – skazanych pyta się przede wszystkim o „reformy”, czyli „zmiany”, jakie zachodzą w ich „myśleniu”. Były więzień z Qinghai mówi, że „funkcjonariusze udzielali nam rad, by zmienić nasze myślenie. Powiadali, że o pewnych rzeczach lepiej nie myśleć. Doradzali, zachęcali, całkiem miło, do myślenia o sobie, swoim życiu i ambicjach, o dorabianiu się, o nie wchodzeniu w drogę rządowi, bo nie ma innej drogi”. Inne źródło podaje, że funkcjonariusze często mówili o zwykłych, codziennych sprawach, gdyż – jego zdaniem – wiedzieli, iż poruszając kwestie polityczne, natychmiast obudzą czujność rozmówcy.
Nadzór dodatkowy
Byli więźniowie utrzymują, że obserwowano ich w domach i przy codziennych zajęciach. Wydaje się, że czasami władze nie robią nic, by ukryć ów dozór – skazani doskonale zdają sobie sprawę, że są śledzeni, i wiedzą, kto ich obserwuje. Ostentacyjna jawność inwigilacji pozwala sądzić, że jej głównym celem nie jest wykrywanie przestępstw czy ujawnianie tajemnic, lecz zastraszanie i kontrolowanie poddawanych bezustannej presji jednostek. Odpowiada to wyprzedzającej, zapobiegawczej strategii walki z protestami politycznymi, którą wypracowano w latach dziewięćdziesiątych po potężnych demonstracjach niepodległościowych z końca lat osiemdziesiątych.
Z nieoficjalnych raportów wynika, że przed ważnymi rocznicami służby bezpieczeństwa drastycznie zwiększają nadzór nad byłymi więźniami i osobami, podejrzewanymi o działalność polityczną. Z całą pewnością ma to zniechęcić potencjalnych „wichrzycieli” do podejmowania protestów. Nadzór taki może też oznaczać tymczasowe zatrzymanie.
Obiektem zainteresowania służb są nie tylko byli więźniowie polityczni, ale także ich krewni, przyjaciele i znajomi. Policja często pyta krewnych, co sądzą o działalności politycznej skazanego. „Szli za mną, gdy wypędzałem stado na pastwisko – powiedział TIN były więzień. – Udawali, że polują na antylopy. W tym samym czasie inni kręcili się wokół naszego domu. Pytali, gdzie jestem i co porabiam. Ciągle mnie obserwowali. Najgorsze są pierwsze miesiące, jakieś pół roku. Przez cały czas nie spuszczają cię z oka”. Z wielu raportów wynika, że BBP niepokoi krewnych, przyjaciół i sąsiadów skazanych. Były więzień polityczny, który mieszkał w okolicach Lhasy, powiedział TIN, że zastępca dyrektora lokalnej prokuratury wielokrotnie przesłuchiwał jego sąsiadów i raz uderzył w twarz żonę kolegi.
Byli zatrzymani
Wydaje się, że władze inwigilują wszystkie osoby podejrzewane o działalność polityczną oraz ich bliskich. Nic nie wskazuje na to, by było to ściśle związane z okresem pozbawienia praw politycznych. Obowiązek meldowania się na policji nie dotyczy tylko byłych więźniów, którzy zostali osądzeni i skazani (co z reguły obejmuje także karę pozbawienia praw politycznych). W podobnej sytuacji znajdują się również byli zatrzymani, którzy nigdy nie stanęli przez sądem.
Byłych mnich z tybetańskiej prefektury autonomicznej w Qinghai, obecnie uchodźca, został zatrzymany w czerwcu 1995 roku przez policjantów, którzy wkroczyli do jego klasztoru i skonfiskowali notatki duchownych. Zwolniono go po siedmiu miesiącach, bez procesu, i pozwolono wrócić do klasztoru, ale bezustanny dozór „uniemożliwiał prowadzenie normalnego życia”. „Kiedy wypuszczali mnie w styczniu 1996 roku, dostałem list. Powiedzieli, że tak naprawdę mnie nie zwalniają i że będę musiał stawiać się na każde wezwanie. Nie wzywali mnie jednak. Policja powiedziała mi, że mam ich informować i prosić o zezwolenie, gdybym chciał się gdzieś oddalić. Bardzo trudno było mi się odnaleźć w klasztorze. Koło mojej celi zawsze kręcił się funkcjonariusz, który mnie obserwował i podsłuchiwał. Kiedy wychodziłem, robili rewizję. Wszędzie zostawiali ślady. Wchodzili jak złodzieje, tyle że nic nie kradli. Odwiedzający mnie krewni nie mogli tego nie dostrzec. Wszyscy byli smutni i przygnębieni”.
Choć nie postawiono mu żadnych zarzutów, ów mnich podlegał restrykcjom, obowiązującym byłych więźniów politycznych. Nie było po temu żadnych podstaw prawnych – wystarczyło podejrzenie władz.
Groźby i prześladowania
Nadzór może polegać na częstych wizytach na przykład w miejscu pracy, które zabierają czas i potęgują paraliżujący strach byłych więźniów. „W 1998 i 1999 – wspomina były więzień z Lhasy – zaczęli nas nachodzić i przesłuchiwać przed każdym chińskim świętem. Przewozili do okręgowego BBP. Na komisariacie każdy musiał opowiedzieć swoją historię. Od ósmego roku życia. Przy okazji zdejmowali odciski wszystkich palców i całych dłoni. Robili to wielokrotnie, żeby wyprowadzić nas z równowagi. Gdyby zdarzyło się to raz czy dwa razy, nikt nie zwróciłby na to uwagi. Ponieważ ciągle się powtarzało, zaczynaliśmy się bać przed każdym chińskim świętem”.
Inną formą prześladowań są krótkie zatrzymania i przesłuchania – o każdej porze dnia i nocy, bez żadnego ostrzeżenia, z reguły przed drażliwymi rocznicami. Z relacji byłych więźniów wynika, że otwierają oni listę podejrzanych o przygotowywanie demonstracji. Wiarygodne źródło podaje, że między marcem a 23 maja 2001 zatrzymano w Lhasie co najmniej dwunastu Tybetańczyków w ramach „prewencyjnych” przygotowań do obchodów pięćdziesiątej rocznicy Siedemnastopunktowej Ugody (jedynego dokumentu, podpisanego przez Tybetańczyków i Chińczyków, który, zdaniem Pekinu, przyłączał do „macierzy” ziemie obecnego Tybetańskiego Regionu Autonomicznego). Według nieoficjalnych źródeł, przed czterdziestą rocznicą Powstania Lhaskiego (10 marca 1999) w stolicy regionu zatrzymano co najmniej 80 osób, by zapobiec demonstracjom niepodległościowym. Więziono je od kilku tygodni do sześciu, siedmiu miesięcy. Z licznych relacji wynika, że policja rutynowo grozi byłym więźniom śmiercią lub „skończeniem” za kratami. Z posiadanych przez TIN informacji nie wynika, by władze chińskie skazały jakiegoś Tybetańczyka na śmierć za „zagrażanie bezpieczeństwu państwa” lub „działalność separatystyczną”. (Niemniej artykuł 113 kodeksu karnego ChRL, który przewiduje karę śmierci za „zagrażanie bezpieczeństwu państwa”, był stosowany wobec Ujgurów z Xinjiangu.) Dla byłych więźniów, którzy przeszli traumę wyroku i znajdują się w bardzo trudnym położeniu, groźby te są jednak najzupełniej realne. Należy pamiętać, że wielu z nich skazano na długoletnie wyroki za udział w symbolicznych, pokojowych protestach, a następnie maltretowano i torturowano w więzieniach. Musi to zostawiać psychiczne – jeśli nie fizyczne – blizny.
Wszystko wskazuje na to, że wielu skazanym grozi się ponownym wyrokiem – za to, co mogliby powiedzieć – już w chwili zwolnienia. Pewna mniszka, skazana w 1995 roku na cztery lata w Drapczi, powiedziała TIN, iż wychodząc z więzienia, usłyszała: „Nie wolno ci robić teraz wielu rzeczy, a przede wszystkim choćby pisnąć o tym, co spotkało cię w więzieniu. Twój wyrok się skończył, ale nadal nie masz praw politycznych. Jeżeli będziesz gadać, dostaniesz wyrok dwa razy wyższy od poprzedniego”. Te akurat groźby padły jeszcze przed protestami, do których doszło w Drapczi w maju 1998 roku i które kosztowały życie co najmniej dziewięciorga Tybetańczyków – w tym pięciu mniszek. Władze zrobiły wszystko, by informacje o demonstracjach i represjach nie wydostały się za mury więzienia. Choć lhaskie Biuro Sprawiedliwości poinformowało w końcu przedstawicieli zachodnich rządów, że w Drapczi doszło do protestu, polegającego na „wznoszeniu okrzyków”, Chiny nadal zaprzeczają, że były ofiary śmiertelne. „Wprowadzono nadzwyczajne środki bezpieczeństwa, by zablokować przepływ informacji o protestach – powiedziało TIN tybetańskie źródło. – [W lipcu 1998] grozili, że każdy, kto puści parę z gęby, zostanie skazany na śmierć. Kadry czekała odpowiedzialność karna”.
Funkcjonariuszom, którzy ujawnili prawdę o majowych protestach, groził – zapewne zamknięty – proces o zdradę tajemnicy państwowej. Za przestępstwo ujawnienia tajemnicy państwowej organizacji zagranicznej lub cudzoziemcowi kodeks karny przewiduje karę do dziesięciu lat więzienia, a w przypadku „szczególnie poważnym” – dożywocia (artykuł 111). Jeżeli „zbrodnia” taka wyrządza „szczególną krzywdę państwu i ludowi”, zagrożona jest karą śmierci (artykuł 113). Choć TIN nie zna przypadku skazania na karę śmierci za rozmowę o sytuacji w więzieniu, fakt, iż Tybetańczycy traktują te groźby poważnie, świadczy o ich przeświadczeniu, że władze są zdolne do wszystkiego.
Wiece edukacji politycznej
Byli więźniowie bywają zmuszani do udziału w specjalnych wiecach edukacji politycznej, które są też środkiem kontroli, gdyż uczestnicy muszą odpowiadać na pytania, dotyczące ich obecnej sytuacji. Według dobrze poinformowanego źródła, ostatni wiec tego rodzaju odbył się w Lhasie tuż przed przypadającą 23 maja 2001 pięćdziesiątą rocznicą podpisania Siedemnastopunktowej Ugody. 5 marca 2001 (pięć dni przed rocznicą powstania) podobny wiec zorganizowały władze miejskie oraz przedstawiciele Departamentu Sprawiedliwości TRA i komendantury lhaskich więzień. Byli więźniowie i ich krewni musieli uczestniczyć w obu „spotkaniach”. Funkcjonariusze przestrzegali skazanych przed słuchaniem zagranicznych rozgłośni i mówili, że nie są usatysfakcjonowani ich postępami w edukacji politycznej. „Powiedzieli byłym więźniom politycznym – informuje źródło TIN – że korzystając z nowej polityki partii i sprzyjających okoliczności, powinni całym sercem pomagać, a nie szkodzić społeczeństwu. Kazano im też walczyć z elementami antypaństwowymi”.
Rzadko słyszy się o podobnych wiecach w innych regionach. „Nie przychodzili do mnie, ale organizowali wiece dla mnichów, których wydalono z klasztorów, i byłych więźniów – powiedział TIN Tybetańczyk z okręgu Lhundrup (chiń. Lingzhi), który w 1995 roku trafił do aresztu Guca jako podejrzany o rozlepianie plakatów i ulotek niepodległościowych. – W 1996 i pierwszej połowie 1997 roku było ich chyba pięć czy sześć. Prowadziło je sześciu funkcjonariuszy grup roboczych z biura ds. religii, władz okręgu i miasta. Trwały koło godziny. „Edukowali” i wypytywali, czym się zajmujemy, gdzie bywamy itd. Cały czas robili notatki”.
Ograniczanie swobody poruszania się
Byli więźniowie z reguły nie mogą swobodnie podróżować. Według kodeksu postępowania karnego z 1997 roku, restrykcje takie nie są jednak formalnym elementem kary pozbawienia praw politycznych. Byli więźniowie polityczni z TRA i innych regionów tybetańskich mówili TIN, że przed wyjazdem musieli najpierw uzyskać zgodę sołtysa, a następnie aprobatę władz okręgu. Pytano ich, gdzie jadą i jak długo zamierzają tam przebywać.
„W 1998 roku chciałem pojechać na operację do [...] – mówi źródło TIN. – Musiałem uzyskać zezwolenie wydziału bezpieczeństwa BBP. Kiedy się po nie zgłosiłem, zadawali mi mnóstwo bezsensownych pytań, np. o autobus, którym zamierzam wracać. Po prostu nie mogłem na nie odpowiedzieć. Odesłali mnie do domu, zmuszając do odłożenia operacji oka. Po dziesięciu dniach powiedzieli mi, że mogę jechać”. Kiedy władze obawiają się protestów, restrykcje bywają jeszcze surowsze. Tak było w 1999 – roku okrągłych rocznic. Były więzień z Qinghai, który uzyskał zgodę na podjęcie pracy w Lhasie i odwiedził rodzinne strony na początku 1999, dowiedział się potem, że dosłownie minął się z funkcjonariuszami BBP, którzy przez cztery dni wypytywali sąsiadów i krewnych o jego przyjazd. W październiku – pięćdziesiąta rocznica utworzenia ChRL – byli więźniowie z Lhasy właściwie nie mogli wychodzić na ulicę. „Cały czas siedziałem w domu – powiedział TIN były więzień, który został zwolniony w połowie sierpnia 1999 i obecnie przebywa za granicą. – Wszystko przez chińską rocznicę z 1 października. W mieście roiło się od policjantów, którzy mieli nasze zdjęcia. Nie mogliśmy wychodzić. Przez dwa miesiące nie próbowałem nawet wyjrzeć za drzwi”.
Niektórzy funkcjonariusze okazują jednak byłym więźniom zdumiewającą życzliwość, ryzykując, jak się wydaje, własnymi posadami.
Ograniczanie swobody poruszania się byłych zatrzymanych
Byli zatrzymani, którzy musieli ubiegać się o zgodę na opuszczenie rodzinnych stron, informowali TIN o podobnych restrykcjach. „Wróciłem [do domu] następnego ranka – mówi mnich, który spędził pięć miesięcy w areszcie śledczym Guca, rozchorował się i został zwolniony bez postawienia zarzutów. – Kazali mi przyprowadzić kogoś, kto za mnie poręczy, i sołtysa. Usłyszałem, że zostałem zwolniony. Przyjęli moje zapewnienia, że nie rzucałem kamieniami. Podkreślali, że przede wszystkim szło o tybetańską flagę. Skoro się pochorowałem, mogę siedzieć w domu i szukać pomocy lekarza. Ostrzegali, że jeśli dopuszczę się czegoś takiego w przyszłości, zostanę ukarany z całą surowością. Powiedzieli, że przez rok nie wolno mi wyjeżdżać. Gdyby była taka konieczność, miałem się stawić w administracji okręgu z rekomendacją bezpośrednich przełożonych. Bez tego nie mogłem się nigdzie ruszyć. Powiedzieli mi też, że nie mogę się kontaktować z klasztorem ani z ludźmi”.
Podobne restrykcje nałożono na mnicha, którego zatrzymano za stawianie oporu grupie roboczej i próbę ucieczki do Indii. „Obawiając się, że zostanie aresztowany za pyskówki z członkami grupy roboczej, która prowadziła w klasztorze edukację patriotyczną, rodzice postanowili wysłać go do Indii – powiedziała TIN jego siostra. – Niestety, ucieczka się nie powiodła i trafił do aresztu w Szigace, gdzie był przesłuchiwany. Nie przyznał się do niczego i po kilku dniach został zwolniony. Tyle że grupa robocza doniosła już o nim policji. Ci z komisariatu zabronili mu wyjeżdżać. Gdyby chciał, miał prosić ich o pozwolenie”.
Warto zauważyć, że restrykcje takie nakłada się nie tylko na byłych więźniów i zatrzymanych, ale również na mnichów i mniszki z wielu klasztorów. 1 lutego 1999 władze Lhasy zarządziły, że każdy mnich, który zamierza prowadzić „działalność religijną” poza swoim klasztorem, musi uzyskać „certyfikat personelu religijnego” oraz „pisemną zgodę zarządu miejsca uprawiania działalności religijnej”. Egzekwowanie tych przepisów pozwoliłoby na kontrolowanie wszystkich ceremonii religijnych za murami klasztorów. Artykuł 18 Regulaminu klasztoru Kardze (chiń. Ganzi) w Tybetańskiej Prefekturze Autonomicznej Kardze prowincji Sichuan stanowi: „Mnisi, którzy pragną opuścić świątynię poza wyznaczonymi dniami wolnymi, muszą uzyskać zgodę zarządu i pisemne zezwolenie, bez którego nie wolno opuszczać klasztoru”. Władze są tak podejrzliwe, że usiłują kontrolować ruchy i poczynania nawet tych mnichów i mniszek, którzy nie mieli nic wspólnego z jakąkolwiek działalnością polityczną.
Podstawy prawne
Artykuł 14 Tymczasowych Przepisów TRA w sprawie Wszechstronnego Kierowania Bezpieczeństwem Publicznym (przyjętych na dziesiątym posiedzeniu Stałego Komitetu Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych TRA) stanowi: „Departamenty bezpieczeństwa publicznego odpowiadają za kontrolowanie, nadzorowanie i reformowanie osób inwigilowanych, korzystających z zawieszenia wykonania wyroku, zwolnionych warunkowo lub ze względów zdrowotnych. Lokalne komitety wiejskie lub dzielnicowe, którym podlegają wyżej wymienieni, będą współpracować z prokuraturą ludową, która będzie sprawdzać i nadzorować ich pracę”.
Nie istnieje żadna definicja „osoby inwigilowanej”, nie wiadomo więc kim są „inwigilowani” i „inwigilujący”.
Artykuł 54 kodeksu karnego, dotyczący pozbawienia praw politycznych, nie mówi o ograniczaniu swobody poruszania się byłych więźniów ani, tym bardziej, byłych zatrzymanych, którym nie postawiono żadnych zarzutów. Artykuł 58 stanowi, że osoba pozbawiona praw politycznych „będzie (...) poddana nadzorowi”, którego nie zdefiniowano. Z praktyki wynika, że obejmuje on obowiązek meldowania się i inwigilację, którą prowadzi policja lub inne organy bezpieczeństwa.
W kodeksie karnym są jednak przepisy (Rozdział III: Kary, Część I: Rodzaje kar), które oddają doświadczenia byłych więźniów. Wedle tych artykułów, „kontrola” jest jedną z kar i należy do tej samej kategorii co „kara więzienia”; nie nazywa się jej karą „dodatkową” ani „środkiem” stosowanym po zwolnieniu. Sąd może skazać na „kontrolę” na okres od trzech miesięcy do dwóch lat. W tym czasie „kontrolowany” musi „poddać się nadzorowi”, „meldować o swoich działaniach zgodnie z wymaganiami sprawującego kontrolę organu” (tzn. odpowiedniej komórki BBP) oraz „meldować i uzyskać zgodę sprawującego kontrolę organu na zmianę miejsca zamieszkania bądź wyjazd z miasta lub okręgu”. Karę tę wymierza się najwyraźniej za przestępstwa lżejsze, gdyż jej wymiar nie przekracza dwóch lat. Wydaje się, że byli więźniowie i zatrzymani de facto doświadczają tej właśnie kary, tyle że bez żadnych limitów czasowych. TIN nie zna przypadku formalnego skazania na „kontrolę” byłego więźnia ani zatrzymanego (ci ostatni w ogóle nie stają przecież przed sądem).
Należy wspomnieć tu również o dwóch artykułach Konstytucji ChRL. Artykuł 51 stanowi, że obywatele ChRL „korzystając z wolności i praw, nie mogą szkodzić interesom państwa”, a artykuł 54 nakłada na nich obowiązek „strzeżenia bezpieczeństwa, honoru i interesów macierzy; nie wolno im popełniać czynów, które mogłyby szkodzić bezpieczeństwu, honorowi lub interesom macierzy”. Konstytucyjne prawa i wolności są więc w ChRL ściśle podporządkowane interesom państwa. Państwa, przyznającego niezwykłe uprawnienia policji (mającej strzec bezpieczeństwa i porządku publicznego) i nie posiadającego niezależnych sądów, które mogłyby określić granice władzy policji i precyzyjnie zdefiniować interesy państwa.
Restrykcje wobec duchownych
Gdy mnie zwalniali, funkcjonariusze z Drapczi mówili: „Jesteś nadal więźniem. Na dwa lata odebrano ci prawa polityczne. Nie wolno ci robić ani mówić wielu rzeczy. Jak będziesz gadać, wrócisz do więzienia. Nie masz żadnych praw. Nie możesz wrócić do klasztoru ani zamknąć w pustelni. Nie wolno ci się nigdzie ruszyć bez zezwolenia z okręgu i z miasta. Jeżeli chcesz iść do szpitala, musisz mieć przepustkę”. Tak mi powiedzieli.
Mniszka, którą zwolniono z Drapczi w 2000 roku
W latach dziewięćdziesiątych mnisi i mniszki, których skazano za przestępstwa polityczne, nie mogli wracać do macierzystych klasztorów ani wstępować do innych instytucji monastycznych. Wielu otrzymało formalne zakazy; inni nie potrafili odnaleźć się w klasztorach z powodu politycznej presji. W takiej sytuacji znajduje się dwie trzecie byłych więźniów. Z danych TIN wynika, że na początku 2001 mnisi i mniszki stanowili 74 procent 266 znanych więźniów politycznych; w latach 1987-2001 odsetek ten wynosił około 68 procent. Władze widzą w klasztorach źródło potencjalnych protestów i robią wszystko, by zaangażowani politycznie duchowni nie tworzyli grup oporu. W przeszłości klasztory przymykały oko na „nieoficjalnych” mnichów, ale w ostatnich latach stało się to zbyt ryzykowne.
Niemożność powrotu do klasztoru jest dla zwalnianych z więzień duchownych społeczną, finansową i psychologiczną katastrofą. Zamykając przed nimi klasztory, odbiera się im kontakt z nauczycielami, przyjaciółmi, grupą społeczną i źródłem utrzymania. Choć byli więźniowie kontynuują w domach studia i praktykę duchową, z pewnością nie mogą się im poświęcić tak, jak w klasztorze, u boku nauczyciela. Niezależnie od tego, czy wrócą w rodzinne strony czy pozostaną w Lhasie, muszą znaleźć źródło utrzymania. Konieczność podjęcia pracy uniemożliwia kontynuowanie pełnych studiów religijnych. Stres i ciągła inwigilacja (często również prześladowania) przywodzą wielu duchownych do przekonania, że w takich warunkach nie utrzymają zakonnych ślubowań, i każą im szukać innych rozwiązań. Niektórzy rezygnują z powołania, inni uciekają do klasztorów w Indiach, Nepalu itd.
Wydaje się, że restrykcje, uniemożliwiające zwalnianym z więzień duchownym powrót do klasztorów, były jednym ze skutków ubocznych fali politycznych protestów i niepokojów z końca lat osiemdziesiątych. Walkę z religijnością Tybetańczyków rozpoczęto w 1959 roku. W połowie lat sześćdziesiątych zamknięta była już większość klasztorów; resztę zburzono na początku lat siedemdziesiątych, zakazując jednocześnie wszelkich praktyk religijnych. Politykę wobec religii złagodzono dopiero na początku lat osiemdziesiątych. Tybetańczycy mogli znów praktykować, przywdziewać zakonne szaty i odbudowywać główne klasztory. W 1986 roku Chińczycy zaczęli mieć problemy z rosnącą liczbą duchownych i instytucji religijnych; stało się jasne, że Tybetańczycy nie zamierzają zaakceptować oficjalnych granic odzyskanych swobód religijnych. Od końca 1987 do pierwszych miesięcy 1989 roku przez Lhasę przetaczały się potężne manifestacje, w których uczestniczyło wielu mnichów i mniszek. Demonstranci trafiali za kraty, a władze pracowały nad nową strategią walki z protestami. Jej elementem było zamknięcie klasztorów przed zwalnianymi z więzień duchownymi.
Po zwolnieniu
Władze zwiększyły kontrolę nad buntowniczymi mnichami i mniszkami w latach dziewięćdziesiątych. Na początku dekady niektórym więźniom zezwalano na powrót do klasztorów. Palden Gjaco, zwolniony z Drapczi w sierpniu 1992, wspomina, że komendantura poinformowała go, iż zgodzi się na jego powrót do klasztoru Drepung, o ile uzyska zgodę Biura ds. Religii i zarządu świątyni . Z danych TIN wynika, że w połowie lat dziewięćdziesiątych przypadki takie były już niezwykle rzadkie. Zacieśniająca się sieć kontroli praktycznie uniemożliwiała zwalnianym z więzień duchownym z TRA powrót do klasztoru. Skąpość relacji spoza TRA uniemożliwia wiarygodną ocenę strategii władz w innych regionach tybetańskich.
Nie ulega wątpliwości, że wielu Tybetańczyków, których skazano za przestępstwa polityczne, pragnie po zwolnieniu wrócić do zakonnego życia. Władze nie przyznają jednak byłym więźniom statusu „personelu religijnego”, a to oznacza, że nie mogą oni przebywać w klasztorach. Co więcej, wielu musi wracać do rodzinnych domów, które często leżą daleko od macierzystych instytucji monastycznych. Nawet jeśli skazany przerejestrował wcześniej swoje „zezwolenie na pobyt” (tyb. themtho; chiń. hukou) z rodzinnej miejscowości na klasztor, dokument ten przesyła się do zakładu karnego, a po zwolnieniu – do miejsca urodzenia. (W praktyce wielu mnichów nie przerejestrowuje zezwoleń, by władze nie skonfiskowały należnej im ziemi w rodzinnych wioskach.)
Większość duchownych próbuje wrócić do swoich klasztorów. „Człowiek, który wydawał mi dokumenty, oświadczył, że nie mogę wrócić do klasztoru – powiedział TIN mnich z prefektury Lhoka (chiń. Shannan) TRA, którego zwolniono z więzienia w 1997 roku. – Dotyczyło to wszystkich więźniów. Gdybyśmy wrócili, ukaraliby tych, którzy pozwolili nam zostać. Rodzina pytała w klasztorze, czy pozwolą mi wrócić, sam też poszedłem do nauczyciela i spytałem, czy mogę zostać. Powiedział, że to wykluczone”.
Inny mnich, którego w 1996 skazano na rok więzienia za „szerzenie propagandy kontrrewolucyjnej”, naraził się na dodatkowe kłopoty, apelując do władz lokalnych. „Kiedy mnie wypuścili, pojechałem do rodziców – powiedział TIN – a potem poruszyłem niebo i ziemię, by wrócić do klasztoru. Powiedzieli mi, że jako kontrrewolucjonista nie mogę być mnichem, nosić zakonnych szat, swobodnie podróżować itd. Zabronili mi nawet jeżdżenia do Lhasy. Zwróciłem się do przełożonego lokalnego BBP. To samo. Jako kontrrewolucjonista nie mogłem nosić zakonnych szat przez cztery czy pięć lat, odprawiać pudż [rytuałów religijnych] w domach prywatnych, wchodzić na teren klasztoru bez specjalnego zezwolenia itp. Chiny gwarantują wolność religii – odparłem – i proszę, by mi ją zwrócić. Powiedzieli, żebym się do nich zgłosił za jakieś pięć lat, a wtedy rozważą moje podanie. Chcieli mnie skończyć jako mnicha. Gdybym przez te cztery czy pięć lat miał żyć świeckim życiem, mógłbym przecież złamać moje ślubowania”.
Okres oczekiwania na ewentualną zgodę na powrót do klasztoru – o ile, oczywiście, władze nie znalazłyby żadnych przeciwwskazań – wydaje się zupełnie płynny. Mnich odniósł wrażenie, że władzom chodziło tylko o to, by zrezygnował z powołania.
Inne źródło, mnich z małego klasztoru szkoły kagju w prefekturze Lhoka, twierdzi, że urzędnicy, którzy próbują pomagać byłym więźniom, narażają się na kłopoty: „Po zwolnieniu [na początku 1995] liczyłem na to, będę mógł być mnichem. Próbowałem kontynuować studia w Sera, Gandenie i Drepungu. Nie można tam jednak zostać bez rekomendacji lokalnego departamentu religii. (...) Próbowałem w mojej prefekturze, ale okazało się to bardzo trudne. Znałem wysoko postawionych urzędników, ale strasznie się bali, bo byłem po wyroku. Gdyby mi pomogli, mieliby problemy”.
Nieliczni, którym udaje się wrócić do klasztorów, są bezustannie inwigilowani i narażeni na wydalenie. Mnich z klasztoru w prowincji Qinghai, któremu pozwolono wrócić do świątyni po odbyciu wyroku, uciekł z Tybetu na wieść, „że mają mnie znowu wezwać na przesłuchanie”. Był przekonany, że nawet gdyby nie odebrano mu praw politycznych, „ciągle prowadziliby dochodzenie”. Inny mnich z jednego z największych klasztorów w TRA, którego aresztowano za udział w demonstracji w Lhasie w 1988, powiedział TIN, że pozwolono mu wrócić do klasztoru w 1994 roku. Zgodę Komitetu Demokratycznego Zarządzania wyjednał Rinpocze [inkarnowany lama], uważający go za „bardzo zdolnego ucznia, który powinien kontynuować studia i [monastyczne] debaty”. Po śmierci Rinpocze w 1999 roku grupa robocza kazała mu jednak natychmiast opuścić klasztor. Nic nie wskazuje na to, by w grę wchodziły inne czynniki – dziewięć lat po zwolnieniu z więzienia ów mnich nadal budził podejrzliwość władz. Gdy zabrakło protektora, musiał odejść ze świątyni.
Wszystko wskazuje na to, że zwalniani z więzień duchowni postępują bardziej racjonalnie, nie zabiegając o oficjalne zezwolenie, lecz szukając bardziej „dyskretnych” rozwiązań. Niektórzy byli więźniowie twierdzą, iż mówiono im, że mogą studiować, ale nie mieszkać w klasztorach. „Jak mnie wypuścili, wróciłem do klasztoru – powiedział TIN mnich z TRA, który spędził dwa lata w areszcie śledczym Guca. – Wcześniej ogłosili, że więźniowie i ci, co byli w Indiach, nie będą przyjmowani do klasztorów. W świątyni usłyszałem, że nie wolno mnie przyjąć, ale mogę, kiedy chcę, przychodzić się uczyć. Przez pewien czas pracowałem w Lhasie, ale potem rodzice powiedzieli, że powinienem wrócić do domu. Posłuchałem. Przez pewien czas nie wychylałem nosa za próg, ale później zacząłem czytać po domach [religijne] księgi i odprawiać rytuały. Spędzałem też wiele czasu w klasztorze, ale oficjalnie nie byłem mnichem”.
Nie wiadomo, czy ów mnich odprawiał rytuały „oficjalnie”. Inni byli więźniowie twierdzą, iż kategorycznie zakazywano im takich praktyk. Władzom trudniej jednak monitorować domy prywatne niż instytucje monastyczne.
Nie ulega wątpliwości, że byli więźniowie starają się unikać większych zgromadzeń – np. uroczystości religijnych – gdyż zdają sobie sprawę, iż w razie jakichkolwiek niepokojów automatycznie znajdą się na szczycie listy podejrzanych. Przerażeni konsekwencjami, jakie mogą spaść na nich samych i najbliższych krewnych, narzucają sobie dodatkowe „restrykcje”.
Zatrzymani, którym nie postawiono żadnych zarzutów
Zakaz powrotu do klasztoru obowiązuje nie tylko byłych więźniów i osoby formalnie pozbawione praw politycznych, ale i zatrzymanych oraz duchownych, którzy byli w Indiach, gdyż ludzie ci wzbudzają podejrzliwość władz, nawet jeśli nie mają żadnej „przeszłości politycznej”.
Mnich z klasztoru Dunphu Czoekhor w okręgu Gongkar (chiń. Gong’ga) prefektury Lhoka spędził miesiąc w areszcie śledczym BBP Cethang, gdyż w 1997 roku odmówił podpisania dokumentu potępiającego Dalajlamę. „Kiedy mnie wypuszczali, dostałem zaświadczenie – powiedział TIN. – Drugi dokument wysłano do władz okręgu, które kazały mnie obserwować. Funkcjonariusze z aresztu powiedzieli mi, że nie mogę wrócić do klasztoru ani nosić szat”.
Wielu zatrzymanych nie próbuje nawet wracać do klasztorów, uznając że nie ma na to szans lub nie chcąc narażać innych. Mniszkę z klasztoru w regionie Gjance, która uczestniczyła w wielu masowych protestach w 1989 roku, przesłuchiwano przez tydzień w Szigace. Została zwolniona, ale przez trzy lata musiała meldować się na komisariacie i nie mogła odprawiać rytuałów w prywatnych domach. Pytana przez TIN, czy próbowała wrócić do klasztoru, odparła: „Nie. I tak by się nie zgodzili. Ja naprawdę kocham mój klasztor, ale zdawałam sobie sprawę, że nie ma dla mnie powrotu. Nie chciałam stawiać w trudnej sytuacji innych mniszek. Wiedziałam, że wracając, przysporzę im tylko problemów. To była sprawa polityczna – żadnych szans na powrót”.
Ci, którym udaje się wrócić, czują, że nie mogą zostać. „Przed zatrzymaniem mieszkałem w klasztorze – wspomina mnich, który w 1998 roku spędził sześć miesięcy w areszcie za posiadanie ulotki politycznej. – Wróciłem do klasztoru, ale lama powiedział mi, że muszę odejść. Odparłem, że mam tu izbę, którą zbudowałem własnymi rękoma, i że będę w niej mieszkać. Lama powtórzył, że nic to nie zmienia. Wtedy pokazałem mu moje themtho [zezwolenie na pobyt] i zapytałem, gdzie mam mieszkać, jeśli nie w miejscu zameldowania. Nie odpowiedział”. Ów mnich spędził w klasztorze jeszcze piętnaście dni, odmawiając udziału w sesjach edukacji patriotycznej. Potem uciekł za granicę.
Kwestie proceduralne
Kłopoty z powracaniem do instytucji monastycznych nasilają się od końca lat osiemdziesiątych. Procedura formalnego przyjmowania do klasztorów pozwala obecnie władzom lokalnym, służbom bezpieczeństwa i komórkom partii na „prześwietlenie” każdego kandydata; przebywanie w klasztorze bez zgody tych organów jest nielegalne. Władze mogą odrzucić każdego kandydata, nie podając powodów takiej decyzji i nie ponosząc za nią żadnej odpowiedzialności prawnej.
Mnisi i mniszki, skazani za przestępstwa „polityczne” i przyjęci potem do klasztorów, mogą zostać w każdej chwili wydaleni. Działające we wszystkich świątyniach Komitety Demokratycznego Zarządzania (KDZ) mają prawo usunąć duchownego, którego uznają za niepożądanego. Ponieważ lojalność polityczna (ściślej „miłość do macierzy”) stanowi integralną część tzw. „normalnej praktyki religijnej”, na KDZ-ach spoczywa obowiązek wydalania wszystkich, którzy się nią nie wykazują.
Praktycznie rzecz biorąc, problem pojawia się, ilekroć trzeba wykazać „właściwą” postawą polityczną. Sytuację utrudnia prowadzona we wszystkich świątyniach kampania edukacji patriotycznej, której głównym celem jest zacieśnienie kontroli nad klasztorami. W ramach kampanii władze zmieniają struktury zarządzania klasztorami, wprowadzają nowe dowody tożsamości (certyfikaty personelu religijnego) oraz obowiązkowe zajęcia edukacyjne i egzaminy pisemne. Duchowni muszą „kochać kraj (Chiny, nie Tybet) oraz religię” i wyrzec się Dalajlamy . Mnisi i mniszki, którzy nie spełniają tych wymagań, są z reguły wydalani lub pozbawiani „certyfikatów”, pozwalających na przebywanie w klasztorze.
Zdarzało się, że duchowni, którzy nie złożyli wymaganych oświadczeń politycznych, zostawali w świątyniach. Takie „przeoczenia” grup roboczych są jednak odstępstwem, a nie regułą. W ramach kampanii edukacji patriotycznej narzuca się również limity liczbowe, usuwając osoby „nadliczbowe” lub przebywające w świątyniach bez oficjalnych zezwoleń. Szczególne dotyka to byłych więźniów, którzy nie mogą liczyć na „certyfikat”. Nielegalni rezydenci odchodzą z własnej woli albo są do tego zmuszani – bywa, że brutalnie – przez grupy.
Zarządy klasztorów
Priorytetem władz w Tybecie jest walka z „tendencjami separatystycznymi”. Często podkreśla się, że religia nie może być wykorzystywana w celach politycznych – i to, między innymi, tłumaczy zamykanie klasztorów przed byłymi więźniami. Instytucje religijne uznawane są za mateczniki opozycji; usuwając z nich więźniów politycznych, władze zapobiegają tworzeniu zorganizowanego ruchu oporu. Urzędnicy lokalni, którzy mogą w duchu sympatyzować z przekonaniami i poczynaniami byłych więźniów, muszą zastanawiać się, jak ich zwierzchnicy odbiorą przyjęcie do klasztoru takiej osoby – zwłaszcza jeśli znów podejmie ona działalność polityczną. Byli więźniowie mogą mieć negatywny wpływ na innych duchownych i świątynię. Ponieważ rząd traktuje z najwyższą podejrzliwością wszystkich, którzy utrzymują z nimi kontakt, sama ich obecność naraża klasztor na zarzuty o skryte popieranie „separatyzmu”, a to oznacza poważne kłopoty dla całej instytucji.
W przeszłości, choć naruszało to przepisy, przełożeni klasztorów i urzędnicy władz lokalnych często przymykali oczy na „nieoficjalnych rezydentów”. Zmieniło się to jednak wraz z zaciśnięciem sieci kontroli – teraz świątynie muszą opuszczać nie tylko byli więźniowie, ale i mnisi, nie posiadający odpowiednich zezwoleń.
„Wróciłem do klasztoru i podjąłem studia – powiedział TIN mnich z TRA, którego zatrzymano i zwolniono na początku 1995 roku. – Znikałem, gdy w świątyni pojawiali się urzędnicy. Jak tylko odjechali, wracałem do studiów. W 1999 roku powiedzieli mi, że muszę odejść. Opat zaczął się bać. Uznał, że moja obecność może narazić na szwank innych mnichów”.
Przełożeni klasztorów często patrzą niechętnie na zakaz przyjmowania byłych więźniów. Niektórzy, jeśli tylko mogą, starają się im pomóc. Pewien mnich z dość dużego klasztoru spoza TRA został zwolniony z więzienia w połowie lat dziewięćdziesiątych. Odebrano mu prawa polityczne na dwa lata. W kilka dni po zwolnieniu udał się do opata (który, co podkreślał, piastował też wysokie stanowisko polityczne) oraz klasztornego mistrza dyscypliny: „Lama najpierw opowiadał mi o pożytkach i wadze pracy dla kraju. Pytał też o zdrowie, bo wiedział, że chorowałem w więzieniu. Na koniec kazał przykładać się do studiów religijnych. (...) Gdyby faktycznie słuchał Chińczyków, natychmiast by mnie wydalił. Mnichów, którzy łamali zasady klasztorne – na przykład, wszczynali bójki – wyrzucał od razu”. Dla tego mnicha protekcja wysoko postawionego lamy okazała się jednak zbyt słabą ochroną. Wezwany na przesłuchanie, uciekł z Tybetu.
Podstawy prawne
Konstytucja ChRL gwarantuje „wolność wierzeń religijnych”, a państwo chroni „normalną działalność religijną” (artykuł 36), która – choć nikt jej nie zdefiniował – jest w oczywisty sposób podporządkowana ideologicznemu obowiązkowi „miłowania państwa i religii”. Wedle modelu narzucanego w ramach kampanii reedukacji patriotycznej, zasady „normalnych wierzeń religijnych” i „patriotyzmu” są nierozdzielne. Prymat patriotyzmu, czy raczej lojalności wobec państwa, nie jest niczym nowym. W ChRL religia długo nie miała żadnego statusu. Teraz jej „wolność” uzależniona jest od „miłości do macierzy” i przestrzegania wytycznych państwa. Artykuły 51 i 54 podporządkowują korzystanie z wolności i praw indywidualnych interesom państwa i nakładają na obywateli ChRL obowiązek strzeżenia bezpieczeństwa, honoru i interesów macierzy.
W pomieszczonej w kodeksie karnym definicji pozbawienia praw politycznych mówi się o zakazie gromadzenia się i zrzeszania. Nie wiadomo, czy zakaz ów dotyczy też życia zakonnego, które obejmuje codzienne wspólne ceremonie i rytuały. Trudno orzec, czy – a jeśli tak, to w jaki sposób – władze łączą karę pozbawienia praw politycznych z korzystaniem ze swobód religijnych (mających w ChRL charakter prawa politycznego). Jedno wydaje się pewne: skazani za przestępstwa polityczne mnisi i mniszki nie mogą przebywać w instytucjach religijnych, ponieważ władze widzą w nich zagrożenie dla państwa i jego bezpieczeństwa.
Trudności w znalezieniu pracy
Kiedy podejmujesz działalność polityczną, skazujesz się na strach i niepewność. W więzieniu, ma się rozumieć, jest jeszcze gorzej. Ale nawet po zwolnieniu nie ma dla ciebie miejsca w społeczeństwie i możliwości zarabiania na życie. Wyszedłem w 1994 i okazało się, że nie mogę wrócić do pracy. Musiałem pojechać w rodzinne strony i robić w polu. Wszyscy byli więźniowie polityczni mają takie problemy. Najlepiej wiedzie się tym, którzy prowadzili własny interes, powiedzmy, sklepik. To szczyt marzeń. Ale i tak nikt nie dorabia się większych pieniędzy – większość z nas zarabia jakieś 300 yuanów [36 USD] miesięcznie. Żaden nie znalazł dobrej pracy.
Były więzień polityczny
Byli więźniowie polityczni mają ogromne trudności z powrotem do starej lub znalezieniem nowej pracy oraz podjęciem nauki. Nikt jednak nie informuje ich o restrykcjach tego rodzaju. Pracownicy urzędów państwowych lub podlegających im placówek nie mają właściwie żadnych szans na powrót na stanowisko; firmy prywatne boją się ich zatrudniać, obawiając się podejrzeń czy wręcz prześladowań. Mnisi i mniszki, którzy nie mogą wrócić do klasztorów, muszą szukać pracy. Przed podobnymi problemami stają wszyscy więźniowie polityczni, szukający satysfakcjonującej pracy, środków do życia i miejsca w społeczeństwie. Około 30 procent znanych TIN byłych więźniów politycznych pracowało zarobkowo przed aresztowaniem. Dziewięć procent to urzędnicy państwowi, a pięć (trzy w TRA, 16 poza jego granicami) – nauczyciele i studenci.
Pracownicy urzędów państwowych
Urzędnicy państwowi, których skazano za przestępstwo polityczne, nie mają żadnych szans powrotu na piastowane wcześniej stanowisko.
„Po zwolnieniu nie mogłem wrócić do biura – powiedział TIN były urzędnik administracji okręgu w prowincji Qinghai, którego aresztowano w 1993 i zwolniono po czterech i pół roku. – Zacząłem szukać pracy. W departamencie personalnym powiedzieli mi, że najpierw muszą obejrzeć moje akta. Obejrzeli. Te z biura, i te z więzienia, czyli „czarną teczkę”. Wyraźnie się przestraszyli. To będzie bardzo trudne, usłyszałem, idźcie do sekretarza partii. Poszedłem. Sekretarz powiedział, że będą to musieli przedyskutować. Sekretarz był Tybetańczykiem, miał jednego tybetańskiego zastępcę, reszta Chińczycy, którzy natychmiast oświadczyli, że państwo nie może płacić pensji człowiekowi, który występował przeciwko państwu. Kropka. Oczywiście, dowiedziałem się tego później, prywatnymi kanałami. Nie miałem szans na pracę w żadnym urzędzie. Pomyślałem, że w takim razie będę się dalej uczyć, prowadzić badania. Zaniosłem papiery. Powiedzieli, że mogę przystąpić do egzaminu, ale potem i tak sprawdzą moją polityczną przeszłość i odpadnę. Te drzwi też były zamknięte. Zostawał mi tylko prywatny biznes. Ale jeśli nie możesz robić tego, co chcesz, zostaje ci tylko gorycz”.
TIN zna kilka przypadków byłych więźniów, których zatrudniono w państwowych firmach, niemniej ich etaty nie miały nic wspólnego z kwalifikacjami. Na przykład wysoki urzędnik administracji państwowej, który został skazany na cztery lata więzienia za udział w demonstracji politycznej, po roku poszukiwań i zabiegów dostał, jak to ujął, „dość skromne stanowisko” – pracę kasjera na stacji benzynowej.
Na powrót do pracy nie mają też szans byli pracownicy mediów. „Zostałem uchodźcą, bo wyrzucili mnie z pracy – powiedział TIN dziennikarz, który pod koniec lat osiemdziesiątych spędził dwa lata w więzieniu za szerzenie propagandy kontrrewolucyjnej. – Nie mogłem znaleźć żadnego zajęcia. Naprawdę szukałem. Bez szans”. Inny Tybetańczyk, pracujący przed wyrokiem w przedsiębiorstwie państwowym, powiedział TIN, że choć dwa miesiące po zwolnieniu przyjęto go z powrotem, szybko został zwolniony, gdyż „powiedział coś, czego nie powinien był powiedzieć”. Jego sprawę nagłośniły zagraniczne media i to mogło sprawić, że w ogóle został zatrudniony.
Byli więźniowie, którym udawało się znaleźć państwowe posady, nie mieli większych problemów, póki nie wiedzieli o nich Chińczycy. Kiedy jednak wychodziło na jaw, że instytucja zatrudnia skazanego, zaczynały się kłopoty i przesłuchania. TIN zna przypadek ujawnienia obecności byłych więźniów w państwowej firmie podczas wizyty grupy roboczej, prowadzącej kampanię edukacji politycznej, nie może jednak, ze względów bezpieczeństwa, ujawnić żadnych szczegółów. Nikogo nie wyrzucono, gdyż dyrektor osobiście poręczył za wszystkich pracowników. Incydent ten pokazuje, że byli więźniowie zawsze, automatycznie budzą podejrzliwość władz i że jedynym sposobem na prowadzenie w miarę normalnego życia jest dla nich ukrywanie „politycznej przeszłości”.
Firmy prywatne
Prywatne firmy wyrastają w Lhasie i innych miastach Tybetu niczym grzyby po deszczu. Tybetańczycy twierdzą, że wielu byłych więźniów znajduje zatrudnienie w sektorze prywatnym. Wiarygodne źródła utrzymują jednak, że byli więźniowie miewają poważne problemy z zakładaniem własnych firm. Przede wszystkim lata, które spędzają w więzieniu, są ogromnie kosztowne i często pochłaniają oszczędności całych rodzin – trudno więc potem inwestować.
„Jak siedzisz, rodzina wydaje ogromne pieniądze, żeby odwiedzić cię raz na miesiąc – powiedział TIN pewien Tybetańczyk. – Kupują mięso, masło, buty: co najmniej 100 yuanów na miesiąc. Teraz sobie to pomnóżcie, powiedzmy, przez trzynaście lat. Chłopska rodzina w życiu tyle nie zarobi. Weźcie krewnych Sonama Łangdu. Ci ludzie sprzedali dosłownie wszystko, jego wyrok wpędził ich w nędzę. Kiedy wyszedł, nie stać ich było na leczenie, a on nie mógł wrócić do interesów”.
Większości byłych więźniów nie stać na dokonanie żadnych inwestycji. Nawet jeśli dysponują jakimiś środkami, tempo zmian sprawia, że po kilku latach za kratami nie mają właściwie żadnych kwalifikacji. Zmagają się też z przeszkodami półoficjalnymi – trudno im, na przykład, uzyskać wymagane zezwolenia na własne nazwisko.
„Większość byłych więźniów z Lhasy pracuje w sektorze prywatnym – mówi cytowane wyżej źródło. – Załatwiają zezwolenia przez podstawionych krewnych, na ich nazwiska. Sami nigdy by ich nie dostali. Trzeba za tym chodzić od biura do biura. Od departamentu podatków, przez departamenty przemysłu i handlu, po departament cen. Ale jeśli tylko rozstawiasz rano stragan i zwijasz go wieczorem, nie potrzebujesz zezwolenia”.
Pewna Tybetanka powiedział TIN, że spotkała w Lhasie byłych mnichów, wyrabiających betonowe płyty. Dobry robotnik może zarobić w ten sposób 18 yuanów dziennie. Mnisi sprzedawali je potem na Barkhorze, ale nie mając zezwoleń, musieli uciekać, ilekroć kontrolowano straganiarzy. Nic nie wiadomo o przepisach, które zabraniałyby zatrudniania byłych więźniów w firmach prywatnych. W praktyce, szukający pracy skazany musi przedstawić zaświadczenie z lokalnego BBP lub komitetu dzielnicowego, które stwierdza, że nie prowadzi już żadnej działalności politycznej. Byli więźniowie twierdzą, że uzyskanie takiego dokumentu jest bardzo trudne. Bez niego potencjalny pracodawca naraża się na podejrzenia o sympatyzowanie z poglądami skazanego, co może mieć poważne konsekwencje. W takiej sytuacji elementarna troska o siebie, firmę i rodzinę skłania raczej do zatrudnienia kogoś mniej „kłopotliwego”. Pracodawcy skazanych bywają niepokojeni przez policję, która chce wiedzieć, co łączy ich z więźniami. A takich problemów lepiej unikać.
„W więzieniu zaprzyjaźniłem się z facetem oskarżonym o korupcję – wspomina były więzień z Qinghai, który nie mógł wrócić na państwową posadę. – Niczego mu nie udowodnili i szybko wyszedł. Powiedział, że mogę pracować w jego firmie, bo chce mi pomóc. Myślę, że dałoby się to zrobić. To była jedyna oferta”. Czasem byli więźniowie zatrudniają się w prywatnych firmach, nie informując władz o swojej przeszłości. Dwie świetnie wykształcone osoby dostały posady nauczycieli w prywatnych szkołach. Źródło TIN uważa, że gdyby ktoś dowiedział się o ich wyrokach, zostałyby zwolnione pod zarzutem wywierania negatywnego wpływu na dzieci. Większość byłych więźniów z Lhasy nie ma szans na znalezienie stałej posady i dorabia w restauracjach, sklepach lub na stacjach benzynowych.
Inną przeszkodą w znalezieniu pracy jest zakaz podróżowania i obowiązek meldowania się w BBP. I tę regułę potwierdzają wyjątki. Były więzień z Qinghai, który został zwolniony w 1997 roku, wystąpił o zgodę na wyjazd, motywując to tym, że nie może znieść bezczynnego siedzenia w domu i bycia na utrzymaniu krewnych. Lokalne BBP pozwoliło mu robić interesy i meldować się raz na trzy miesiące.
Byli więźniowie miewają też problemy z mieszkaniem. Zwolniony w 1994 roku skazany powiedział TIN, że znalazł pokój nad lhaską restauracją, w którym pozwolono mu mieszkać za sprzątanie i stróżowanie w nocy. Gdy właściciel zapytał, czy miał coś wspólnego z „polityką”, zaprzeczył. Policja odszukała go jednak i powiedziała właścicielowi, że zamkną restaurację, jeśli będzie w niej trzymał więźniów. Musiał opuścić pokój. Ponieważ nie mógł zarobić na inny kąt, wrócił do rodzinnej wioski.
Edukacja
TIN zna tylko kilka przypadków byłych studentów, którzy próbowali wrócić na uczelnie po odbyciu wyroku, trudno tu więc o sensowne uogólnienia. Wydaje się jednak, że za problemami tych ludzi stoją nie tyle władze państwowe, co rektoraty.
„Wpłaciłem czesne za dwa lata, w sumie ponad cztery tysiące yuanów – powiedział TIN student, skazany w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych na trzy lata więzienia za działalność kontrrewolucyjną. – Nie przyjęli mnie z powrotem, a że studiowałem tylko półtora semestru, pomyślałem, że powinni oddać mi resztę. Kiedy zażądałem pieniędzy, powiedzieli, żebym to sobie wybił z głowy. Dziekan wydziału tybetańskiego powiedział, że w całej historii tego uniwersytetu była tylko jednak czarna kropka. Ja. Popełniliście przestępstwo, nie macie więc prawa do studiowania, usłyszałem na pożegnanie”.
Odzyskawszy pieniądze, student ten mógłby próbować podjąć studia na innej uczelni, choć i te drzwi zamyka zapewne strach przed „politycznie podejrzanymi”.
Postawy prawne: zatrudnienie i pozbawienie praw politycznych
Artykuł 100 kodeksu karnego ChRL stanowi, że „skazane wyrokiem sądu” osoby, które „wstępują do armii lub szukają pracy” muszą „powiadomić odpowiednią komórkę o wymierzonej im karze”. Na byłych więźniach spoczywa więc obowiązek informowania pracodawców o „kryminalnej przeszłości”.
O zatrudnieniu mówią też przepisy, dotyczące kary „pozbawienia praw politycznych”. Paragraf 3 artykułu 54 kodeksu karnego odbiera byłym więźniom prawo do piastowania stanowisk w organach państwa i agendach rządowych. Nie wydaje się, by stanowiło to problem dla wielu tybetańskich więźniów politycznych. Paragraf 4 zabrania zajmowania „kluczowych” stanowisk w przedsiębiorstwach państwowych. Jeżeli byłym więźniom w ogóle udaje się wrócić do pracy w takich firmach, nieodmiennie oznacza to ogromny spadek w hierarchii.
Paragraf 2 odbiera byłym więźniom prawo do gromadzenia się i zrzeszania. Można pod to podciągnąć „miejsce pracy”. Niektórzy skazani twierdzą, że przed zwolnieniem mówiono im, że w okresie odbywania kary pozbawienia praw politycznych nie mogą odwiedzać domów prywatnych – co jest zapewne skrajną interpretacją tego przepisu. Problem, jak zawsze z chińskim prawem, polega na braku ścisłej definicji. Przepisy nakładają na państwo obowiązek dopomożenia byłemu więźniowi w znalezieniu pracy. Paragraf 6 artykułu 4 Tymczasowych Przepisów TRA w sprawie Wszechstronnego Kierowania Bezpieczeństwem Publicznym (WKBP) z 18 sierpnia 1994 stanowi, że podstawowym celem WKBP jest „edukowanie, przeobrażanie i pomaganie tym, którzy złamali prawo, skuteczne pomaganie i edukowanie tych, którzy opuszczają zakłady karne i obozy reformy przez pracę po odbyciu wyroków, oraz pomaganie im w znalezieniu zatrudnienia”. Warto zwrócić uwagę, że przepis ten nie mówi o zatrudnieniu „odpowiednim”. Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych w wielu regionach organizowano byłych więźniów w „zespoły robocze” (chiń. lao zhidui), które – w najgorszych warunkach, za symboliczne stawki – budowały drogi, mosty itd. Z danych TIN wynika jednak, że później z tego procederu zrezygnowano.
Choć pomaganie byłym więźniom w znalezieniu pracy uznano za jedno z najważniejszych zadań WKBP, nie powierzono go jednak żadnemu konkretnemu organowi ani zespołowi. Niemniej za wdrażanie większości tych przepisów odpowiadają organizacje WKBP różnych szczebli, należy więc sądzić, że obowiązek ten spoczywa właśnie na nich. Przypomnijmy, że artykuł ten mówi nie tylko o byłych więźniach, ale i osobach skazanych na reedukację przez pracę w obozach takich jak Trisam w TRA.
Artykuł 16 WKBP stanowi, że „odpowiednie departamenty i komórki podejmą aktywne kroki w celu (...) przywrócenia [osoby, która zakończyła odbywanie kary w więzieniu lub obozie reformy przez edukację ] na zajmowane wcześniej stanowisko, o ile zostało ono dla niej zarezerwowane, lub inne odpowiednie stanowisko w pierwotnym zakładzie pracy, jeśli wykreślił on tę osobę z listy, ale dokonała ona zadowalających postępów w reedukacji. (...) Osoby, które wcześniej nie miały pracy, będą traktowane jako osoby na pracę oczekujące. Departamenty pracy będą aktywnie szukać dla nich zatrudnienia, a pracodawcy będą traktować je na równi z innymi, bez żadnej dyskryminacji. Osoby, które nie mogą podjąć pracy ani wrócić do pierwotnego zakładu, otrzymają zajęcie tymczasowe od odpowiedniego komitetu dzielnicowego oraz radę i pomoc w znalezieniu zatrudnienia”.
Nawet jeśli uznać, że w okresie „pozbawienia praw politycznych” zakłady pracy dają byłym więźniom zbyt wiele okazji do „gromadzenia się”, to po zakończeniu tej kary władze lokalne powinny czuć się zobowiązane do udzielania pomocy, o której mowa w cytowanych przepisach. Byli tybetańscy więźniowie polityczni – nawet ci, którzy mogą zamieszkać w Lhasie, gdzie jest najwięcej możliwości, i są zdolni, fizycznie i psychicznie, do podjęcia pracy – natrafiają jednak na ogromne trudności, próbując zarabiać na życie.
W praktyce przepisy dotyczące resocjalizacji byłych więźniów blokują liczne oficjalne, nieoficjalne i quasioficjalne czynniki. Interpretacja prawa należy do urzędników lokalnych – stąd przepaść między jego literą a zastosowaniem.
Konsekwencje fizyczne i psychologiczne
Zatrudniają armię ludzi, którzy nas śledzą i donoszą. Dławią nas bardziej niż w więzieniu. W więzieniu jesteś sama, zawsze. Wszystko, co robisz po zwolnieniu, odbija się na twoich rodzicach i krewnych. Zaczynasz od tego wariować. Poza tym, jeśli zdarzy ci się jeść coś dobrego, myślisz o tych za kratami. W końcu zaczynasz mówić, że wolałabyś wrócić do więzienia. Wtedy rodzice płaczą i mówią: przecież następnym razem cię zabiją.
Mniszka zwolniona z Drapczi w 1998 roku
Po zwolnieniu w twojej głowie jest tylko jedno pytanie: kiedy wreszcie wyrwiesz się z otaczającego cię kręgu podejrzliwości?
Mnich spoza TRA, zwolniony w połowie lat dziewięćdziesiątych
Właściwie wszyscy byli więźniowie polityczni z Tybetu mówią, że więzienie zostawiło w nich głębokie, długotrwałe, fizyczne i psychiczne urazy. Bicie i tortury odebrały niektórym z nich życie i zdrowie. Traumę psychiczną pogłębia świadomość, że są bezustannie śledzeni i w każdej chwili mogą znów trafić za kraty, gdzie czeka ich ten sam los. Na taki stres nie ma prostych recept. Władze uważają natomiast, że wszystkie te pośrednie i bezpośrednie prześladowania działają odstraszająco na tych, którzy mogliby chcieć pójść w ślady skazanych, angażując się politycznie. Byli więźniowie mają jedynie wiele powodów do rozpaczy i bólu – i niemal żadnej nadziei na przyszłości.
Trauma psychiczna
Maltretowanie tybetańskich więźniów politycznych nie sprowadza się tylko do tortur , niemniej brutalne, fizyczne i psychiczne, znęcanie się nad zatrzymanymi i więźniami trzeba zaliczyć do tej właśnie kategorii. Z relacji Tybetańczyków wynika przecież, że byli więźniowie – a często także ich krewni – poddawani są okrutnej presji również po odbyciu wyroków. Skutki tortur mogą być bardzo głębokie i dotkliwe . Wieloletnie badania Ośrodka rehabilitacji ofiar tortur przy tybetańskim rządzie emigracyjnym wykazały, że większość uchodźców z Tybetu cierpi na zespołu zaburzeń posttraumatycznych . Rehabilitacja – głównie społeczna – ofiar zajmuje Ośrodkowi od roku do trzech lat. Nie trzeba chyba dodawać, że podobna placówka nie mogłaby istnieć w Tybecie; pozostający tam byli więźniowie polityczni nie otrzymują żadnej fachowej pomocy.
Z relacji byłych więźniów wynika jasno, że traumatyczne przeżycia utrudniają im powrót do normalnego życia. Niektórzy nie potrafią się do niego dostosować. „Wszędzie było za dużo ludzi – powiedział TIN pewien mnich. – Wolałem siedzieć w domu, niż wejść w ten tłum. Modliłem się tylko i wpadałem w panikę, gdy otwierały się drzwi, bo w więzieniu nie mogliśmy się modlić. Przerażał mnie każdy nieoczekiwany dźwięk”.
Wielu byłych więźniów mówi, że przed zwolnieniem kategorycznie zakazywano im rozmawiania z kimkolwiek o sytuacji i przeżyciach w zakładzie karnym (w przypadku osób wypuszczanych z Drapczi po protestach w maju 1998 były to zupełnie jednoznaczne groźby). Lęk utrudnia mówienie o bolesnych doświadczeniach – pierwszy krok w procesie leczenia.
„Po więzieniu byłam innym człowiekiem – powiedziała TIN pewna mniszka. – Łatwo wpadałam w gniew, krzyczałam nawet na rodziców. Ciągle płakałam. Dopiero po wyjściu dowiedziałam się, że nasze koleżanki zginęły. Nie wiedziałam, co robić. Nie mogłam pójść do więzienia, żeby z nimi walczyć”. Strach, depresja, rozchwianie emocjonalne są symptomami zespołu zaburzeń posttraumatycznych.
Władze chińskie są najwyraźniej przekonane, że byli więźniowie polityczni z Tybetu stanowią zagrożenie dla państwa. Jeśli dochodzi do aktów protestu, natychmiast się ich przesłuchuje lub prewencyjnie zatrzymuje. Perspektywa ponownego uwięzienia napawa skazanych autentycznym przerażeniem.
„Zanim mnie wsadzili, często rozmawialiśmy o tym, że mogą nas aresztować, ale ta ewentualność jakoś nie przerażała – powiedział TIN człowiek, którego skazano na dwa lata reedukacji przez pracę. – Ale potem, po więzieniu, po wszystkich tych torturach, po zobaczeniu na własne oczy, jak wali się moje życie i perspektywy na przyszłość (choćby szanse na ukończenie szkoły), sama myśl o ponownym aresztowaniu budziła we mnie zwierzęcy lęk. Nigdy mnie nie zatrzymali, ale nie umiałem o tym zapomnieć. Ciągle wyrzucałem z domu rzeczy, w których mogło być coś „politycznego”. Potem zaczęło mi się wydawać, że zaraz po mnie przyjdą. I wtedy uciekłem”.
Byli więźniowie twierdzą, że charakter ich „zbrodni” automatycznie czynił ich podejrzanymi w każdej podobnej sprawie. Osoba skazana, na przykład, za rozlepianie plakatów niepodległościowych, była nieodmiennie pierwszym podejrzanym po pojawieniu się nowego plakatu.
„Po jakimś incydencie aresztowali mojego przyjaciela, który siedział już wcześniej – powiedział TIN więzień spoza TRA, zwolniony w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych. – Potem następnego. Pomyślałem, że teraz moja kolej. (...) Rozmawiałem o tym z najbliższymi, którzy bagatelizowali całą sprawę. Uważali, że skoro już siedziałem, to na pewno po mnie nie przyjdą. Ale ja bałem się coraz bardziej. Że znów mnie posadzą, że znów będę przechodził przez to piekło, tym razem w dodatku za nic. Uciekłem”.
Ciągła inwigilacja sprawia, że byli więźniowie czują się bezustannie zagrożeni. Niepokój potęguje fakt, iż władze z reguły zmuszają krewnych do ręczenia za ich dobre sprawowanie. Każde podejrzenie może uderzyć w poręczyciela. Niektórzy byli więźniowie mówią, że bali się wychodzić z domu, by nie narażać krewnych.
Poczucie izolacji
Lęk byłych więźniów odcina ich – na wiele sposobów – od społeczeństwa. Boją się o siebie samych i boją się o innych; wielu powtarza, że czuli, iż nie mogą sobie pozwolić na prowadzenie normalnego życia, gdyż narażaliby na niebezpieczeństwo przyjaciół i bliskich. Była więźniarka wspomina, że największym problemem po zwolnieniu była jej własna psychika: „Kiedy szliśmy porozmawiać do restauracji, zaczynałam się podejrzliwie rozglądać. W takiej sytuacji człowiek czuje się naprawdę fatalnie”.
Byli więźniowie zdają sobie sprawę, że muszą ostrożnie ważyć słowa i cenzurować swoje wypowiedzi. Pewna mniszka powiedziała TIN, że kiedy ją zwalniano, funkcjonariusze ostrzegli krewnych, iż nawet w domu nie mogą rozmawiać o więzieniu. Funkcjonariusze BBP zabronili jej utrzymywania kontaktu z rodziną koleżanki – mniszki, która zmarła za kratami. W wiosce czuła się „klaustrofobicznie” [gu dogpo], ponieważ władze doskonale wiedziały, z kim utrzymuje kontakt.
Wszyscy obywatele Chin – tak Hanowie, jak Tybetańczycy – czują się „ograniczeni” i wiedzą, że muszą uważać na to, co mówią. Sytuacja byłych więźniów jest jednak znacznie trudniejsza, gdyż doskonale wiedzą, że są inwigilowani i że każde nierozważne słowo – wyrwane z kontekstu, przekręcone lub wyolbrzymione przez informatora – może sprowadzić poważne kłopoty na nich samych i ich bliskich. Wszyscy zdają sobie sprawę, że władze mają obsesję na punkcie „przestępstw politycznych”, widząc w nich zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa. Byli więźniowie nie mają więc szans na powrót do normalnego życia. Przyjaciele unikają ich, bo boją się, że będą śledzeni i obserwowani. Wielu obawia się, że kontakt z więźniem – wina przez skojarzenie – może zrujnować im karierę.
„Różnica, jak między nocą a dniem – powiedział TIN były więzień z Qinghai, który przed aresztowaniem piastował wysokie stanowisko w administracji okręgu. – Przed więzieniem przyjaźniłem się wieloma uczonymi i dygnitarzami, ale po wyjściu miałem ogromne problemy z utrzymaniem tych kontaktów. Wszyscy byli przerażeni i podejrzliwi. Ciągle się rozglądali, żeby sprawdzić, kto za mną chodzi. Ludzie spotykali się ze mną, ale zawsze ukradkiem, potajemnie, nigdy otwarcie. W miejscach publicznych, powiedzmy, na targu, wielu znajomych udawało, że mnie nie widzi. Takie miejsca są szczególnie niebezpieczne. Koledzy ze szkoły i z pracy zapraszali mnie jednak – po cichu – do swoich domów”.
Człowiek ten mówi, że sam starał się unikać ludzi, którym mogłoby to zaszkodzić – zwłaszcza „osób pracujących dla Tybetańczyków” (choć niekoniecznie na rzecz niepodległości) oraz „badaczy historii Tybetu”. Jedni unikali jego, on unikał innych (nawet jeśli okazywali mu życzliwość). „Kontakty w pewnych kręgach – wyjaśnia – zwłaszcza zamkniętych, budzą szczególne zainteresowanie Departamentu Bezpieczeństwa Państwa”.
Alienację potęgują rozmaite czynniki. Wielu byłych więźniów stara się oszczędzić bliskim bólu i nie mówi o przeżyciach za kratami. Inni czują wstyd. Największą pociechą i wsparciem są dla nich często kontakty z innymi więźniami. „Byłem szczęśliwy, spotykając ludzi z mojego więzienia – mówi źródło TIN. – Siadaliśmy w kąciku restauracji, żeby pogadać o sytuacji i zmianach w kraju”.
W Lhasie byli więźniowie są sobie bardzo bliscy. Często dzielą mieszkania i wspólnie pracują. Dla wielu jest to jedyne wyjście – jeśli nie mają w mieście krewnych i nie chcą, wbrew zaleceniom władz, wracać w rodzinne strony, z reguły nie stać ich na samodzielne wynajęcie pokoju.
Sytuacja rodzinna
Jak już powiedzieliśmy, większość zwalnianych z więzień duchownych nie może wrócić do klasztorów. Władze odsyłają ich w rodzinne strony. Już to wywołuje stres i poczucia wyobcowania. Wielu, zwłaszcza mnisi, czuje, że zawiedli swoje rodziny, które tradycyjnie posyłały jednego z synów do klasztoru. Wielu pochodzących z regionów wiejskich więźniów, którzy przed wyrokiem latami studiowali w klasztorach, nie ma żadnego doświadczenia w pracy na roli. Często sami rodzice nie chcą, by ich syn lub córka – w których nadal widzą duchownych – pracowali na polu. Byli więźniowie, nie zarabiając, czują się tylko ciężarem.
„Powrót do domu był straszny – powiedział TIN mieszkaniec Qinghai. – Brat, jego żona i dwoje dzieci mieszkali z rodzicami. Nie miałem pracy, całymi dniami wysiadywałem w domu. Nie potrafiłem się z tym uporać. Ten problem zafundowałem sobie sam. Nikt nie powiedział mi złego słowa”.
Liczne źródła podają, że aresztowanie za przestępstwo polityczne może oznaczać kłopoty dla całej rodziny – na przykład problemy w pracy lub w szkole. Krewni więźniów są często przesłuchiwani i zatrzymywani. Były więzień powiedział TIN, że jego siostrę zatrzymano na dwa dni. Kiedy uciekł z Tybetu, znów wezwano ją na przesłuchanie. Niepokój o najbliższych towarzyszy byłym więźniom całymi latami. Strach przed konsekwencjami kontynuowania działalności politycznej prowadzi często do konfliktów rodzinnych. Krewni – najczęściej wujowie, którzy w tybetańskich rodzinach cieszą się dużym autorytetem – często starają się wyperswadować byłym więźniom podejmowanie kolejnych protestów.
„Zeszło się ze trzydzieści osób – opowiada Tybetańczyk spoza TRA. – Wszyscy płakali. Każdy przeprowadził ze mną rozmowę. Wielu dawało rady, bardzo stanowczo: nie rób tego, nie rób tamtego, to bezużyteczne, niczego nie osiągniesz, a sprowadzisz tylko nieszczęście na całą rodzinę. Miałem dość i tych rad, i tego płaczu. Krewna matki powiedziała mi: Jeśli musiałeś to zrobić i nadarzyła się okazja, to wypełniłeś swój obowiązek. Postąpiłeś słusznie, ale już wystarczy. Wszyscy mieliśmy przez ciebie problemy, teraz zajmij się więc nauką”.
Rozczarowanie
Koszmar więzienia zbliża więźniów politycznych; zaszczepia w nich solidarność, zdecydowanie, wytrzymałość. Zwolnieniu towarzyszy niepokój, ale i wielkie nadzieje. Byli więźniowie mówią, że z czasem przeradzają się one w poczucie głębokiego rozczarowania. Mniszka, która wspomina, że za kratami przysięgała sobie i współtowarzyszkom, że nigdy nie da się złamać, mówi: „kiedy besztali nas po zwolnieniu, kiedy wmawiali, że popełniłyśmy błąd itd., bolało to bardziej niż przekleństwa strażników, bo wydawało się nam, że po wyjściu będziemy wolne. Każde złe słowo przeszywało serce. To było straszne. W końcu, skoro inni wydają się zadowoleni, ty też powinnaś cieszyć się wolnością, prawda?”.
Zwalniani z więzień duchowni muszą uporać się ze świadomością, że nie będą mogli poświęcić życia swemu powołaniu. Inni wpadają w rozpacz i rozgoryczenie, gdy przekonują się, że nie mają szans na dobrą pracę i zdobycie wykształcenia. Nie widząc dla siebie żadnych szans, żadnej nadziei, zaczynają myśleć o ucieczce.
„Siedziałem w domu – powiedział TIN intelektualista z Qinghai. – Czytałem książki, czasem pokręciłem się koło owiec. Narastała we mnie wściekłość. Musiałem żyć życiem krewnych, cudzym życiem: owce – dom, owce – dom, owce – dom. Wpadałem w furię. Największym problemem po zwolnieniu było dla mnie to, że nie mogłem robić tego, co chciałem”.
Innym źródłem frustracji bywa nieuchronne porównywanie swojego położenia z sytuacją znajomych i przyjaciół, którzy trzymali się z daleka od polityki. Byli więźniowie są z reguły schorowani, wykończeni psychicznie, pozbawieni środków do życia i perspektyw na przyszłość, podczas gdy ich rówieśnicy mają pracę, domy, szczęśliwe rodziny, a nawet samochody. Nie ulega wątpliwości, że w takiej sytuacji decyzja o podjęciu protestu politycznego musi wydawać się niezwykle kosztowna.
Zwalniani przekonują się również, że w czasie, gdy byli w więzieniu, sytuacja polityczna w Tybecie pogarszała się jeszcze bardziej. To także potęguje rozgoryczenie. Do połowy lat dziewięćdziesiątych, na przykład, otwarcie kolportowano zdjęcia Dalajlamy i kasety z wystąpieniami. Dziś można trafić za to do więzienia. Za kratami więźniowie nie mają dostępu do żadnych wiadomości ze świata; wielu liczy, że sprawa, za którą oddali wolność, nabiera rozgłosu i impetu. Zderzenie z rzeczywistością może być bardzo bolesne. Wielu skazanych musi po prostu zastanawiać się, po co narazili się na taki ból i cierpienia.
Obrażenia fizyczne
Informacje o torturach są z natury bardziej subiektywne niż dane, dotyczące wysokości wyroku lub aktu oskarżenia. Ze zbieranych i analizowanych przez TIN relacji wynika jednak niezbicie, że cierpienia i ból zadawane tybetańskim więźniom politycznym nie mają nic wspólnego „ze zgodnymi z prawem sankcjami”. Lwia część więźniów politycznych jest brutalnie bita i maltretowana po zatrzymaniu, gdy policja próbuje wydobyć z nich zeznania i zmusić do przyznania się do winy. Sytuacja w więzieniu nie jest lepsza, zwłaszcza gdy skazani podejmują protesty lub strajki głodowe. Po demonstracjach w Drapczi w maju 1998 zginęło co najmniej dziewięcioro więźniów. Wielu wtrącono do karcerów, niemal wszystkich brutalnie bito. Sytuację skazanych pogarszają trudne warunki, bardzo złe jedzenie, ciężka praca, wycieńczające ćwiczenia fizyczne i brak opieki medycznej.
W przypadkach skrajnych tortury kończą się zgonem, choć w ostatnich latach Chiny nie skazały na śmierć żadnego Tybetańczyka za przestępstwo polityczne. Z wielokrotnie sprawdzanych danych TIN wynika, że od 1987 roku w chińskich więzieniach zginęło – na skutek maltretowania, a nie wcześniejszej choroby, wieku lub innych, nie związanych z karą czynników – co najmniej 39 Tybetańczyków (ponad dwa procent skazanych). 26 osób zmarło w zakładach karnych, a 13 wkrótce po zwolnieniu (w pięciu przypadkach – warunkowym; siedem osób odbyło pełne wyroki i zmarło w kilka dni, tygodni lub miesięcy po zwolnieniu). TIN analizuje informacje dotyczące dziewięciu innych zgonów (w tym czterech po zwolnieniu), w tej chwili nie może jednak stanowczo stwierdzić, że ich bezpośrednią przyczyną było maltretowanie skazanych.
Jednym z więźniów, którzy zmarli wkrótce po warunkowym zwolnieniu, był dwudziestodwuletni Jesze Samten. Aresztowano go wraz z innymi mnichami klasztoru Ganden w maju 1996 roku za udział w proteście przeciwko usuwaniu zdjęć Dalajlamy. Zmarł 12 maja 1998, w tydzień po zwolnieniu z oddalonego o 10 kilometrów od Lhasy więzienia Trisam, z którego wyszedł o kulach, z połamanymi żebrami. W lutym lub marcu 1999 zmarł dwudziestodwuletni Norbu, mnich z klasztoru Nalanda, którego trzy lata wcześniej zwolniono z aresztu śledczego Guca. Wiarygodne źródła informują, że podczas rocznego uwięzienia odbito mu nerki. Nie tylko nie otrzymał pomocy medycznej, ale zmuszano go do ciężkiej pracy. Tybetańskie źródło podaje, że gdy odesłano go do domu – nie mógł wrócić do klasztoru – „nie był już normalnym człowiekiem”.
TIN dysponuje danymi 31 więźniów, którzy uzyskali przedterminowe zwolnienie. 23 z nich wypuszczono najprawdopodobniej ze względów medycznych, by ich leczeniem zajęli się krewni. W ten sposób władze unikają pokrywania często bardzo wysokich kosztów leczenia. Jak już wspomniano, 13 z tych osób zmarło wkrótce po opuszczeniu więzienia.
Jeden ze zwolnionych czekał na śmierć aż sześć lat. Sonam Łangdu uzyskał zwolnienie warunkowe w 1993 roku. Nie mógł się wyprostować ani chodzić. Lekarze stwierdzili ciężkie obrażenia głowy, nerek i płuc. Przez rok czekał na proces w areszcie Guca, oskarżony o współudział w zabójstwie chińskiego funkcjonariusza LPZ w 1988 roku. W „śledztwie” zawieszano go – na kilka dni – za wykręcone na plecach ręce, bito pałkami elektrycznymi i głodzono. Władzę w nogach stracił, gdy przesłuchujący go tybetański oficer zaczął po nim skakać. Przykuty do wózka, zmarł w 1999 roku w swoim domu w Lhasie. Miał 44 lata. Gjalcen Palsang, była mniszka klasztoru Garu, została aresztowana w czerwcu 1993 za udział w demonstracji. Miała wówczas 13 lat. Nigdy nie postawiono jej przed sądem – zapewne z uwagi na wiek – spędziła jednak rok i osiem miesięcy w areszcie Guca, gdzie wielokrotnie bito ją prętem po kolanach. Dwa lata później utykała, miała kłopoty z chodzeniem i, kiedy robiło się chłodniej, ataki bólu. Tybetańskie źródło informowało niedawno, że mięśnie jednej z nóg Gjalcen są teraz w zaniku.
Więźniowie tracą zdrowie nie tylko wskutek bicia. Ngałang Kunga, były mnich klasztoru Drepung, rozchorował się od pestycydów, którymi kazano mu nawozić rośliny w więziennej szklarni. Jego wyrok kończył się w listopadzie 1994, zwolniono go jednak – sparaliżowanego – rok wcześniej. Do dziś jest przykuty do wózka.
Z napływających do TIN raportów wynika, że dramatyczny wpływ na zdrowie więźniów mają obowiązkowe ćwiczenia pod kierunkiem oficerów LPZ, które wprowadzono w Drapczi w 1994 roku. Władze nie zwalniają z nich nawet chorych i rannych, którzy muszą biegać lub maszerować, póki nie upadną. A wtedy są bici.
Nic nie wskazuje na to, by ktoś próbował położyć kres maltretowaniu skazanych. Po demonstracjach w maju 1998 więźniowie z Drapczi byli brutalnie bici i zamykani w karcerach. Lobsang Czoekji, na przykład, została ukarana za udział w proteście podniesieniem wyroku o osiemnaście miesięcy. Zatrzymano ją w 1994 roku. Skatowana przez policjantów, przez dłuższy czas nie mogła chodzić. Oddziałowa Pema Butri, która uznała ją za inicjatorkę protestu 4 maja, pobiła ją tak, że – jak mówi naoczny świadek – „gdy wstała, nie przypominała istoty ludzkiej”.
„Czoekji Łangmo jest strasznie chora – powiedział TIN Tybetańczyk, który widział ją w połowie 2000 roku. – Nie może chodzić o własnych siłach. Podtrzymują ją dwie osoby. Ciągle wpada na drzwi, ściany. Jest teraz w rodzinnym domu. Długo już nie pociągnie. Mówi do ludzi, których nie ma, i widzi rzeczy, których nie widać. Jest jak szalona”.
Podsumowanie
Wyrok odciska się na życiu byłych więźniów politycznych i ich krewnych na długie lata po zakończeniu. Zadawane za kratami tortury często zostawiają po sobie trwałe obrażenia fizyczne i zaburzenia posttraumatyczne. Zwalniani nie mają perspektyw na przyszłość. Nie mogą – poza nielicznymi wyjątkami – wracać do swoich klasztorów ani znaleźć pracy w państwowej lub prywatnej firmie. Władze inwigilują i prześladują nie tylko ich, ale i ich najbliższych. Choć teoretycznie wolni, w praktyce czują się zakuci w „niewidzialne kajdany”, które uniemożliwiają im powrót do normalnego życia.
Tego, co ich spotyka, nie określają przepisy, odnoszące się do byłych więźniów. Ograniczenie swobody poruszania się i obowiązek meldowania na komisariacie może – początkowo – zbiegać się z wymierzoną przez sąd karą „pozbawienia praw politycznych”, niemniej o innych restrykcjach, ich zasięgu i skali nie wspominają żadne przepisy. Podobny los spotyka byłych zatrzymanych, którym nie postawiono żadnych zarzutów i którzy nigdy nie stanęli przed sądem. Byli więźniowie twierdzą, że niektóre restrykcje są „ponadczasowe” – trwają całymi latami, zdają się wieczne. Wszystko wskazuje na to, że chińskie służby bezpieczeństwa narzucają je po prostu z przyzwyczajenia.
Analiza formalnych i nieformalnych restrykcji oraz ich zgodności z chińskim prawem nie ukazuje przecież pobudek piętrzących je władz. Rząd nakłada na byłych więźniów liczne ograniczenia, gdyż chce ich kontrolować i odciąć od społeczeństwa. Chińscy dygnitarze widzą w tybetańskich protestach – nawet tych pokojowych, kilkusekundowych, symbolicznych – poważne zagrożenie dla terytorialnej integralności państwa. Kontrolując byłych więźniów politycznych, władze starają się zapobiegać kolejnym protestom i odstraszać ich potencjalnych naśladowców. Przynajmniej przez pewien czas nic w życiu zwolnionego więźnia nie jest takie, jak przed wyrokiem. Stres potęguje niemal całkowita bezradność. Wielu dochodzi do wniosku, że jedyną szansą na odzyskanie utraconych możliwości i elementarnej kontroli nad swoim życiem jest ucieczka za granicę.