Ucieczka z wygnania
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Ucieczka z wygnania

Gen Szerab

 

Czas wracać. Po nocy przychodzi dzień, po dniu noc. Wygnanie, jeśli ma cokolwiek znaczyć, musi także zakończyć się powrotem, bowiem celem ucieczki jest napełnienie sakw wodą i uzupełnienie zapasów broni, aby móc wrócić do domu i z nowym impetem dokończyć bitwę.

 

Lecz w przypadku naszego wygnania stało się coś zupełnie innego: przybyliśmy, zobaczyliśmy i zostaliśmy.

 

Rozumie się samo przez się, że po inwazji Chińczyków nasza ucieczka do Indii w 1959 roku była posunięciem słusznym. Dzięki mądrości naszych przywódców udało się zrealizować dalekowzroczny plan budowy silnych instytucji oraz kwitnących osad w Indiach i gdzie indziej, przygotowując nas na ewentualność długiego wygnania. Nie ulega wątpliwości, że tybetańska diaspora w Indiach jest dziś jedną z najlepiej prosperujących społeczności emigracyjnych na świecie.

 

Ten sukces ma jednak ciemną stronę - straciliśmy z oczu powód, dla którego przyszło nam opuścić ojczyznę. Zapuściliśmy korzenie w dalekich krajach, a nasze domy pną się wciąż wyżej i wyżej w obce niebo. Wygody przywileju emigracji zatarły w nas pamięć o braciach i siostrach w Tybecie; niektórzy bezwstydnie odcinają wręcz kupony od chińskiej okupacji naszego kraju. I tak zasiedzieliśmy się w Indiach, Nepalu, Europie i Ameryce, kołysząc się jak wahadło między iluzją a rozpaczą. Iluzją, że Tybet będzie wolny, o ile uda się nam zachować coś z naszej kultury i zyskać stosowny rozgłos, oraz rozpaczą, że nasza ojczyzna, niezależnie od tego, co uczynimy, nie odzyska nigdy suwerenności. Po ponad pięćdziesięciu latach oczekiwania jesteśmy dokładnie w tym samym miejscu - czekając. Czekając na co?

 

Jedni czekają na „wolny Tybet!". Brzmi to absurdalnie, ale wielu naszych drących na piersi koszule patriotów utartym zwyczajem wciąż wali pięścią w stół i pokrzykuje: „Wrócę tylko do wolnego Tybetu!". Wspinają się na najwyższe rejestry patetyczności i mimowolnie obnażają swą bezmyślną arogancję, sugerując w ten sposób, że całą robotę powinni odwalić Tybetańczycy w Tybecie, regulując przy tym należność za wolność. A gdy już to uczynią i zaświta jutrzenka zwycięstwa, uchodźcy pomaszerują je świętować z wielką pompą, ceremonią i przytupem. Jeśli zaliczacie się w poczet tych ludzi, powinniście spalić się ze wstydu, sądząc, że należy się wam choćby piędź nowego, „wolnego Tybetu!".

 

Są i tacy, którym wydaje się, że ojczyznę można wyzwolić, prowadząc walkę z zewnątrz - że nie musimy być na polu bitwy, aby ją wygrać. To bardzo niebezpieczne nieporozumienie. Walka o wolność musi mieć swoje źródło. Bez niego cały ruch szybko traci słuszność, uzasadnienie i skuteczność. Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby Gandhi poprowadził swój solny marsz nie do Dandi, a na piaszczyste plaże Kalifornii! Nasza walka o wolność, co stwierdzam ze smutkiem, coraz bardzie przypomina korporację - tyle że tu miejsca pracy przenosi się z Tybetu do Indii i na Zachód. Dzieje się tak po części za sprawą braku politycznej przestrzeni w kraju, po części z powodu okazywanej nam życzliwości. Tyle że zamiast wypracować sobie ową przestrzeń w ojczyźnie, my wolimy pławić się w blasku globalnej sympatii, biernie czekając na cud wolności. Patrząc na nasz bierny opór, Gandhi przecierałby oczy ze zdumienia: mnóstwo bierności, zero oporu.

 

Ruch emigracyjny oraz sympatia, jaką budzi, są oczywiście potrzebne i pożyteczne, odbierają bowiem Chinom legitymację tudzież uznanie społeczności międzynarodowej, na których tak bardzo im zależy. Jego głównym zdaniem jest jednak nagłaśnianie oporu w ojczyźnie, szukanie i zdobywanie sojuszników zewnętrznych wśród organizacji i państw trzecich oraz wspieranie finansowo i moralnie ruchu w Tybecie. Bez zorganizowanego oporu w ojczyźnie ruch emigracyjny nie ma fundamentu, niczego, na czym mógłby się oprzeć. Nasze ewentualne zwycięstwa w walce o światową opinię publiczną, kopcą ledwie pod nosem Chin, nie podkładając pod nie żadnego ognia. Filmy i pogadanki, zagraniczne wyjazdy deputowanych, petycje i nagłówki czy demonstracje pod ambasadami są oczywiście potrzebne i skuteczne, ale i tragicznie niepełne bez prawdziwej, strategicznej mobilizacji w Tybecie, która mogłaby zachwiać filarami chińskiej okupacji. Rozpaczliwie trzeba nam więc powszechnego ruchu w trzech prowincjach, który dałby wdeptywanym w ziemię pobratymcom nadzieję oraz realne szanse na odebranie władzy oprawcy.

 

Chiny i ich słabe punkty najlepiej znają nasi rodacy w Tybecie. To oni mają praktyczne możliwości planowania i realizowania pokojowej kampanii satjagrahy, która mogłaby odrąbać łapy chińskim panom Tybetu. Złowroga infrastruktura i okrutne metody, przy pomocy których Chińczycy zamykają usta opornym i zapobiegają ewentualnym wystąpieniom - futurystyczne wizje Orwella to przy nich zabawy przedszkolaków - sprawiają, że potencjalni przywódcy takich protestów kończą w więzieniach lub giną. Wedle ulubionej śpiewki zawodowych krytykantów w Tybecie brakuje lokalnych liderów - wręcz przeciwnie, są ich setki, tysiące! Tyle że za kratami albo na wygnaniu. Rząd Chin doskonale wie, że banicja jest tak samo skuteczna jak więzienie, gdyż równie dokładnie wykreśla z szeregów ruchu w Tybecie. To wyjaśnia, dlaczego Pekin dość chętnie zwalnia dziś więźniów politycznych, o ile oznacza to zapakowanie ich do samolotu i wywiezienie za granicę.

 

Dlatego właśnie musimy wrócić. Każdy działacz emigracyjny jest aktywistą, którego brakuje w Tybecie. Każdy, kto przekracza Himalaje i wybiera los uchodźcy, pozbawia nasz naród przywódcy lub potencjalnego przywódcy w Tybecie. Sto tysięcy tybetańskich uchodźców - to sto tysięcy brakujących liderów w naszej ojczyźnie.

Powracający uchodźcy mogą odegrać kluczową rolę w sferze społeczno-gospodarczej i organizacji faktycznego oporu. Mimo wszelkich uciążliwości wygnania emigranci mają wiele atutów, mogących dobrze służyć naszej sprawie: znajomość podobnych, pokojowych ruchów w innych krajach oraz nowoczesnych technik komunikacyjnych, które są podstawą mobilizacji, i wreszcie wizję przyszłego, demokratycznego Tybetu.

 

Nie znaczy to, ma się rozumieć, że Tybetańczykom w ojczyźnie brak takich przymiotów - stwierdzam tylko, że emigranci muszą wywiązać się ze swoich zobowiązań i stawić na polu bitwy: czy to ucząc w szkole, czy to pracując w szpitalu albo sierocińcu, czy to pomagając zakładać lokalne firmy. Na początku nasze inicjatywy mogą - i wręcz powinny - mieć charakter społeczny oraz gospodarczy, a nie nachalnie polityczny. Muszą się jednak wpisywać w długofalową strategię budowania społeczno-politycznego kapitału, który stanie się paliwem mobilizacji, kiedy pojawi się szansa w postaci zmiany tudzież kryzysu w Pekinie.

 

Już słyszę, jak podnosi się krzyk, że chińskie przepisy, że wizy, że przeszkody. Przeszkody są po to, żeby je pokonywać. Wielu młodych Tybetańczyków bez większych problemów jeździ dziś do Tybetu na wizach turystycznych lub studenckich. Niektórzy już tam nawet mieszkają. Niezależnie od tego, czy wybieramy się w odwiedziny czy wracamy na dobre, nasi rodacy z Tybetu coraz głośniej mówią, że nasz powrót może zmienić losy kraju.

 

Apeluję więc do wszystkich Tybetańczyków w Indiach, Chinach, Nepalu, Europie i Ameryce Północnej - czas wracać. Mamy zapasy broni i sakwy pełne wody. Wsiadajcie do samolotów i autobusów, przekraczajcie rzeki i górskie przełęcze. Uciekajmy z wygnania, nim czas do reszty odbierze nam pamięć.

 

 

 

Gen Szerab pisze pod pseudonimem „z mniej i bardziej oczywistych powodów".