Czy można przypudrować miasto?
Oser
Przed dwoma miesiącami zwołano nadzwyczajne zebranie w sprawie renowacji najsłynniejszych ulic Lhasy. Nawiedzony aparatczyk ryczał, że do końca przyszłego roku musi zmienić oblicze siedemnaście centralnych arterii.
Jego obłęd wpisuje się w szersze szaleństwo „pudrowania" współczesnych Chin. Najbardziej widowiskowo i komicznie ćwiczono to ostatnio w Guangzhou z okazji Igrzysk Azjatyckich. Jak donoszą internauci: „chlapano farbą futryny i balkony, a obtłuczony tynk łatano papierem". Chwilę wcześniej przeczołgano tak Szanghaj z okazji Expo. Każdy w tym kraju wie, że niezależnie jak to zwą - olimpiadą, wystawą światową czy czymś tam - idzie o wizerunek ojczyzny. Kiedy niebo i ziemia nie trzęsą się akurat na szczeblu centralnym, zawsze znajdzie się bliski urzędniczemu sercu projekcik, dzięki któremu hektolitry ludzkiego potu, łez i krwi popłyną do prywatnych kieszeni decydentów.
Przyszły rok nadciąga sześćdziesiątą rocznicą „pokojowego wyzwolenia". W mediach trąbią, że z tej okazji odbędą się siedemdziesiąt dwie „wielkie imprezy", na które wywalą ponad dwa i pół miliarda yuanów. W samej Lhasie planują „dwadzieścia siedem uroczystości", co tłumaczy odtrąbienie pudrowania miasta. Pójdzie na nie miliard z ogonkiem. Dla Tybetańczyków kwota niewyobrażalna.
„Upiększanie" Lhasy zaczęło się już w 2004 roku. Wryło mi się w pamięć spotkanie z grupą objuczonych pielgrzymów, którzy sprawiali wrażenie skrajnie wyczerpanych i zrezygnowanych. Zagadnęłam ich - powiedzieli, że przyszli z Szigace. Znaleźli klasztory, ale nie nocleg. Dawniej nie był to żaden problem, lecz „modernizacja" zabroniła rozbijania namiotów i, rzecz jasna, spania na ulicach. Zapytali, gdzie mogą tanio spędzić noc, i do głowy przychodził mi tylko dworzec autobusowy z okolicami. Podreptali tam nową, lśniącą latarniami aleją, mijając po drodze siedzibę władz Tybetańskiego Regionu Autonomicznego.
Niech wam tylko nie przyjdzie do głowy, że pudrowaniem można zmienić gówno w złoto. Jak pisze słynny Derong Cering Dhondup, „Ngari, U, Cang, Kham, Amdo, każdy region wiejski i pasterski ma własną architekturę. Nie przeszkadza nam to w wyrzucaniu pieniędzy na modernizację i urbanizację, które często sprowadzają się do groteskowego kopiowania obcych wzorów i owijania ich w tybetański papierek. Marzy się budowanie z lokalnych materiałów i zatrudnianie rodzimych fachowców, którzy wiedzą, skąd są i jak co wygląda".
Od lat pięćdziesiątych z ich wojskowymi barakami, po koszmarnie niebieskie kafle „wielkiego programu rozwijania ziem zachodnich" oraz dzisiejszy lukier komercji nieodwracalnie depce się i gwałci lhaskie feng shui. Co nam po tych żałosnych karykaturach i plasterkach? Nawet jeśli niosą w sobie cień tybetańskiego piękna - ich fałsz jest oczywisty na pierwszy rzut oka. Jeżeli ktoś całe życie żre ryż, nie powinien udawać, że je campę. Po prostu nie da rady. W ten sposób nie oszuka się nawet zjeżdżających do Lhasy cymbałów. „To tylko kostium - obwieścił wszem i wobec jeden z turystów. - Ci, co fotografują się z przyjezdnymi pod Potalą, mogą mieć najbardziej autentyczne stroje, ale nie ducha".
Do myślenia daje fakt, że po latach kosmetycznych zabiegów, fasady wyglądają coraz lepiej, a ci, co na nie patrzą, coraz gorzej. Nowa sukienka zapiera dech w piersi, lecz pod nią gniją stare śmieci. Dla mieszkańców tego miasta „dobry rok" zawsze będzie za rok, doprowadzając do furii telewizyjnymi pogadankami o „wzroście stopy życiowej" i „ochronie rodzimej kultury". „Owa rozpacz - cytuję dalej - nie tyczy abstrakcyjnej idei strzeżenia tradycji, lecz zupełnie nieabstrakcyjnego i wołającego o pomstę do nieba rozpadu środowiska naturalnego oraz wszystkiego, co otacza to, co nazywamy bytem".
Pekin, 14 grudnia 2010