„Pewne fundamentalne”, co nie przechodzą przez gardło
Oser
Przyjazd prezydenta Obamy do Pekinu był 17 listopada wiadomością dnia dla wielu ludzi na całej planecie. Świat wpatrywał się jak zaczarowany w jego promienny uśmiech i drewnianego przewodniczącego Hu Jintao, stojących naprzeciw najważniejszych globalnych mediów, które odnotowały: „Wszyscy mężczyźni i kobiety posiadają pewne fundamentalne prawa (...) prawa powszechne, zatem wszyscy ludzie, mniejszości religijne i etniczne, powinni móc z nich korzystać". Tak, Obama wspomniał ponoć nawet o Dalajlamie, który, jak niedawno wyznał Zhu Weiqun z Departamentu Pracy Frontu Jedności Komitetu Centralnego, „zawsze zasmuca Chiny". Dzień wcześniej, gdy amerykański przywódca przemawiał do starannie wyselekcjonowanych i przeszkolonych na tę okoliczność studentów i studentek, napomknął też o wolności słowa, mówiąc, że ona oraz „wolność sumienia, informacji i uczestniczenia w życiu politycznym są prawami wszystkich".
Tyle że dokładnie w tym samym czasie, tego niezwykle mroźnego zimowego dnia, przedstawicieli pewnej mniejszości, której głosu nie słucha nikt i która nie ma najmniejszego wpływu na bieg wydarzeń politycznych, zajmował bardziej los dwóch młodych tybetańskich pisarzy, Kunczoka Cephela i Kungi Cangjanga. Obaj pozwolili sobie wyrazić własne poglądy na tybetańskiej ziemi, zostali więc skazani na kary więzienia i tym samym pozbawieni tych należnych wszystkim „praw powszechnych".
Zagraniczni dziennikarze pytali mnie, co sądzę o wizycie Obamy i czy spełniła ona moje oczekiwania. Odpowiadałam, że byłam przygotowana. W końcu wcześniej zawitała do Chin sekretarz Clinton, która jak ognia unikała pytań o prawa człowieka, choć ta administracja przywiązuje ponoć do nich wielką wagę. Prezydent Obama, jak zawsze naturalny i spokojny niczym wkraczająca na scenę gwiazda, też nie wydawał się nimi zbytnio niepokoić. Trudno mi więc było udawać święte oburzenie, bowiem patrzyłam na to dość obojętnie, gdyż zostałam odpowiednio przygotowana. Cóż, poczułam przecież pewne wzruszenie, gdy prezydent Obama, patrząc w oczy przywódcy największego totalitarnego państwa, mówił o „pewnych fundamentalnych prawach" należnych wszystkim kobietom i mężczyznom. Nie mogłam jednak zrozumieć, dlaczego nie potrafił doprecyzować, czym właściwie one są. Być może ma naturę poetycką i o prawach człowieka mówi tylko za pośrednictwem metafor i ozdobników, żeby, uchowaj Boże, nie zabrzmieć obcesowo.
Kunczok i Kunga są znanymi pisarzami. W zeszłym roku widzieli na własne oczy, jak ich ziomkowie wychodzą na ulice wykrzyczeć, co leży im na sercu. Obaj postanowili dyskutować o tym w internecie, co nieoczekiwanie uczyniło z nich przestępców winnych zbrodni zagrażania „bezpieczeństwu" kraju i ujawnienia „tajemnic państwowych". Tak się bowiem składa, że żyjemy w miejscu, w którym reżim raz po raz używa siły do pacyfikowania masowych protestów, lecz stanowi to tajemnicę, o której mówić nie wolno. Każdy, kto ją ujawni, staje się wrogiem państwa i jest karany z całą surowością.
Kunczok został aresztowany 26 lutego, niedawno władze lokalne skazały go na piętnaście lat więzienia. Kungę zabrali 17 marca, dostał pięć lat. Zanim zapadły wyroki, nikt, nawet najbliżsi, nie wiedział, gdzie są przetrzymywani. W Tybecie to chleb powszedni. Krewni nie mają pojęcia o aresztowaniach czy jeszcze gorszych „wypadkach". Ani instancji, do której mogliby zwrócić się po informację. Prawo jest u nas skrawkiem papieru, a jego decyzji nikt normalny nie nazwie niezawisłymi. Największym niepokojem napawa to, że wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że ów system pożre wkrótce wielu, bardzo wielu Tybetańczyków, którzy, wróćmy do prezydenta Obamy, stracą w ten sposób „pewne fundamentalne prawa", należne - i tak dalej.
Fakty nie budzą wątpliwości. Spirala prześladowań rozkręca się w najlepsze. I tylko, prawdę mówiąc, coraz trudniej nam wierzyć, że ważni światowi przywódcy, którym nie mogą przejść przez gardło dwa słowa „prawa człowieka", kiwną w tej sprawie palcem.
Pekin, 19 listopada 2009