List do Deng Xiaopinga
strona główna

Teksty. Z perspektywy Chińczyków

 

List do Deng Xiaopinga
5 października 1992

Wei Jingsheng

Panie Deng Xiaoping,

 

Kampania propagandowa, którą Pan prowadzi, wskazuje, że jest Pan nie tylko niezadowolony z wybranego osobiście następcy, ale i zaniepokojony sprawami Tybetu. Pańscy ludzie opracowali więc pospiesznie „białą księgę", zatytułowaną „Tybet: prawo własności i prawa człowieka", żeby ukryć swą niekompetencję i niewiedzę, które są również Pańską niekompetencją i niewiedzą. Powtarzają w niej stare kłamstwa tudzież fałszywe interpretacje, by wprowadzić w błąd i Pana, i innych Chińczyków, gdyż chcą utrzymać stanowiska oraz władzę. Skutki będą takie, że kiedy większość obudzi się ze snu, Tybet nie będzie już częścią Chin. Zasada domina obejmie znacznie większe tereny niż te 1,2 miliona kilometrów kwadratowych, a Pan stanie się pośmiewiskiem historii, która osądzi Go z całą surowością. Poprawa sytuacji i rozwiązanie problemu wymaga przede wszystkim zrozumienia. Wysłuchiwanie kojących łgarstw nie pomoże w poznaniu rzeczywistości i trudności ani, tym bardziej, ich nie rozwiąże. Osobiście wiem bardzo niewiele o historii Tybetu. Uważam jednak, że myślę trzeźwiej niż Pan i Pańscy ludzie. Podejmuję więc ryzyko napisania tego listu z nadzieją, że zgodzi się Pan na poważną, akademicką dyskusję, której uczestnicy będą w pełni korzystać z wolności słowa, aby ludzie mający rzetelną wiedzę mogli naświetlić to zagadnienie i przyczynić się do jego rozwiązania. Jeśli tak się nie stanie, stracimy ostatnią szansę i powtórzymy scenariusz z byłego Związku Radzieckiego oraz Jugosławii.

Kwestia Tybetu jest trudna z powodu niepowtarzalności tego kraju i mglistego charakteru jego suwerenności. Prawo międzynarodowe praktycznie nie ma w tej chwili zastosowania i w wielu kwestiach samo sobie przeczy, nie może więc przyczyniać się do rozstrzygania zawiłych konfliktów współczesnego świata. Uporczywe powoływanie się na przestarzały, niewiążący instrument z pewnością nie pomoże w znalezieniu rozwiązania problemu, przed którym dziś stoimy. Na przykład, Kanada czy Australia są w pełni niepodległe i suwerenne. Nazywanie ich koloniami albo terytoriami brytyjskimi na podstawie faktu, iż głową obu tych państw jest królowa angielska i że do mianowania wyższych urzędników państwowych potrzebna jest jej aprobata, byłoby po prostu śmieszne. Rozwiązując spory należy liczyć się z rzeczywistością, a nie szukać „dowodów i faktów" li tylko w opracowaniach historycznych.

Przypadek Tybetu jest bardziej osobliwy i złożony niż wspomnianych państw, zaś „jedność" Tybetu i Chin (dynastii Qing i Republiki Chińskiej) tak szczególna, że nie rozumie jej wielu uczonych. Autorzy „białej księgi" nie dorównują nawet tym akademikom, a ich argumenty w ogóle nie pomagają zrozumieć faktów. System losowania ze Złotej Urny był jedynie metodą, służącą siłom zewnętrznym do zażegnywania rozgrywek o władzę między frakcjami duchownych - nie miał nic wspólnego z kontrolą administracyjną. Panie Deng, gdyby poproszono Liu Bochenga o pomoc w rozwiązaniu problemu Pańskich bliskich, czy oznaczałoby to, że włada on Pańską rodziną albo że należy ona do klanu Liu? To już nie jest niewiedza, a rozmyślne zniekształcanie rzeczywistości. Pańscy znajomi - Ya Hanzhang i Phuncog Łangjal - wiedzą o tym bardzo dobrze. Niemniej Pan nie zamierza ich słuchać. Gdyby było inaczej, nie dałby się Pan chyba wodzić za nos tamtym oszustom?

Ambana wysłano do Tybetu jako „oficera łącznikowego" po stłumieniu nepalskiej rewolty, żeby zapobiec powtarzaniu się podobnych wydarzeń. Nie był on, jak utrzymują autorzy „białej księgi", zwierzchnikiem administracyjnym, ustanowionym po rebelii dżungarskich Mongołów. Nie miał władzy gubernatora kolonii. Przypominał raczej brytyjskiego ambasadora w Brunei - mógł udzielać rad oraz uczestniczyć w sprawach związanych z obronnością i polityką zagraniczną. Nigdy nie był zwierzchnikiem administracyjnym ani wojskowym, a jego uprawnienia nie dorównywały nawet prerogatywom wspomnianego przedstawiciela Londynu na Borneo. Autorzy „białej księgi" napisali, że wojska dynastii Qing i prowincji Sichuan, którymi dowodził amban z Tybetu, finansował dwór Qing (a nie rząd w Lhasie, gdyż była to armia „zagraniczna"). Zapomnieli jednak dodać, że owe oddziały nazywano zbrojną eskortą posła w Tybecie. Czyżbyśmy chcieli twierdzić, że państwa europejskie zrezygnowały z suwerenności, zgadzając się na militarną obecność Stanów Zjednoczonych w Europie?

Tybet wybierał głowę państwa i wyznaczał ciała administracyjne na swój sposób, po swojemu też nimi kierował. Miał własną armię, podlegającą własnemu rządowi. Oznacza to, że był krajem suwerennym. Pod tym względem zdecydowanie różnił się od Ukrainy i Chorwacji, które suwerenność utraciły. Gdyby nawet ją utracił, wciąż zachowuje prawo do uwolnienia się od suzerena. „Nikt nigdy nie uznał Tybetu za niepodległe państwo". Jak taki argument może pomóc w znalezieniu porozumienia? Być może zdoła przekonać grupę uczniów lub studentów, lecz w ogóle nie przyczynia się do zrozumienia ani tym bardziej rozwiązania problemu. Rzeczywistość jest rzeczywistością, niezależnie od tego, czy zgadza się Pan z nią, czy nie. Lepiej więc szanować prawa drugiej strony. W ten sposób mógłby Pan przynajmniej zyskać zaufanie.

Niezwykłość statusu Tybetu polega na tym, że choć nie utracił on suwerenności, nie był w pełni niepodległym krajem - ale też nie kolonią. Nie prowadził wszystkich swoich spraw, jak niezawisłe, suwerenne państwa, lecz nie podlegał, wzorem prowincji, mianowanemu przez dwór ministrowi. Miał pełną autonomię w sprawach wewnętrznych, będąc częścią dworu Qing w sprawach zagranicznych. Właśnie dlatego wielu Chińczyków i obcokrajowców, którzy nie znają wszystkich faktów, uważa Tybet za prowincję chińskiego imperium. Trudno znaleźć inny przykład unii tego rodzaju. Z punktu widzenia prawa, przypomina ona Commonwealth i przyszłą Unię Europejską. O unii Tybetu i Chin zdecydowały najwyższe władze obu państw.

Zgodnie z umową i zwyczajami, dwór Qing oraz jego następcy wysyłali wojska do Tybetu jedynie na prośbę dalajlamy. Armia wycofywała się do Sichuanu i Qinghai natychmiast po wykonaniu powierzonego jej zadania. Qingowie nie utrzymywali w Tybecie stałej armii, tylko nieliczne, podlegające posłowi oddziały, które stacjonowały w zamkniętych koszarach. Po części odpowiadali za sprawy natury militarnej i politykę zagraniczną Tybetu oraz, sporadycznie, za bezpieczeństwo kraju i tłumienie rebelii. Do dalajlamy, najwyższego duchowego przywódcy tej dynastii, należało zaś utrzymywania jedności państwa Qingów. Nie był on „cesarskim nauczycielem", lecz głową religii państwowej. W Tybecie, Xinjiangu, Qinghai, Gansu, Syczuanie, Yunnanie, części Birmy, Wewnętrznej i Zewnętrznej Mongolii, północnowschodnich prowincjach i części rosyjskiego Dalekiego Wschodu (trzy czwarte terytoriów Qing) jego popularność przewyższała sławę samego cesarza. Pierwszy cesarz dynastii uczynił lamaizm religią państwową dlatego, że „zjednoczenie lamaizmu było niezbędne do władania różnymi częściami Mongolii". I tak [buddyzm tybetański] stał się główną siłą utrzymującą jedność Chin, gdy posiadały one największe terytorium. Z kolei dwór finansowo i militarnie pomógł Dalajlamie w utrzymaniu pozycji, suwerenności oraz najwyższej władzy nad znacznie większymi obszarami.

W przypadku takiej unii każda ze stron staje się głównym warunkiem istnienia drugiej. Słowo „gigantyczne" najlepiej oddaje korzyści, jakie dzięki niej odniosły oba państwa, była więc stabilna i trwała. Prawny status stron był równy, różniły się one jednak władzą realną. Utrzymaniu równowagi służyło mianowanie wysłannika i dostarczanie Tybetowi licznych towarów. Gdyby tego nie robiono, wpływy przywódcy religijnego przerosłyby wpływy cesarza, zagrażając równowadze i równości. Oczywiście stosunki miedzy dworem Qing a Tybetem z czasem ewoluowały, niemniej ich szkielet nie zmienił się aż do ostatnich lat panowania dynastii. Dlatego też Tybet nie oderwał się od Chin, tak jak Korea, Wietnam, Laos, Birma czy Mongolia, i opowiadał się po stronie cesarstwa nawet wtedy, gdy Lhasę zajęły brytyjskie wojska.

Główną przyczyną tego stanu rzeczy była dobrowolna unia, oparta na wspólnych interesach i zgodna z prawami ludzkimi, które najpełniej wyraża zasada: „dobro ludu jest dobrem najwyższym". I tylko ona tłumaczy trwałość owej unii. Weźmy choćby były Związek Radziecki i Jugosławię. Nawet ludzie mówiący jednym językiem tworzą wiele państw. Czyżbyśmy chcieli twierdzić, że Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Irlandia, Australia i Kanada nie są różnymi, suwerennymi krajami? O suwerenności stanowią przede wszystkim wola i dążenia ludu. Jej część ginie wraz ze śmiercią pragnienia niezależności części społeczeństwa. Inne warunki, określane przez tzw. „prawo suwerenności", muszą być oparte na dążeniu ludu do samorządności i narodowego samostanowienia. Bez tych fundamentów wszelkie aspekty suwerenności muszą w końcu stracić moc prawną. Ani okupacja, ani kontrola administracyjna zasady tej nie zmienią - zwłaszcza we współczesnym świecie.

Stosunków między Tybetem a Chinami nie wyznaczała przewaga militarna oraz kontrola administracyjna, lecz dążenie do samorządności i narodowego samostanowienia. Relacje te były więc stabilne. Przez ponad sto lat, od schyłku dynastii Qing po Republikę, Chiny, ze względu na swą słabość, nie wywiązywały się ze zobowiązań wobec Tybetu: po prostu nie były w stanie zapewnić mu bezpieczeństwa. Mimo to rząd dalajlamy respektował traktaty dwustronne i nie zrobił niczego, co mogłoby narazić na szwank tę suwerenną jedność. Gdyby Tybet chciał się „oderwać", bez większych problemów mógł to uczynić jak Mongolia Zewnętrzna. W Chinach panował wówczas chaos, a państwa trzecie zachęcały Lhasę do upomnienia się o niepodległość. Autorzy „białej księgi" twierdzą, że nikt nigdy nie uznawał Tybetu za niepodległe państwo. To kłamstwo. Kiedy Anglia władała Indiami, zwłaszcza podczas Konwencji w Simli, rezerwowano miejsce dla Tybetu jako niepodległego państwa. Próby uczynienia niepodległości fait accompli nie powiodły się tylko z powodu decyzji Dalajlamy. Protest złożony przez przedstawiciela słabego wówczas rządu chińskiego nie miał wagi, jaką mu później przypisywano. Należy przy tym pamiętać, że Pekin od dłuższego czasu nie wywiązywał się ze swoich zobowiązań, a duże obszary Tybetu były okupowane bądź przyłączane do innych państw - stanowisko rządu dalajlamy powinno więc budzić tym większy szacunek.

W tym właśnie okresie stosunki między Pekinem a Lhasą zaczęły się pogarszać. Po pierwsze, Chiny stawały się nowoczesnym państwem, w którym słabły wpływy religii. Nie była już ona tak ważna jak za czasów panowania dynastii Yuan, Ming czy we wczesnym okresie rządów Qingów, choć nie należy nie doceniać jej wpływów. Po drugie, Chiny były już tak słabe, że z trudem zmagały się z zachodnim sąsiadem, a Tybet zdążył się nauczyć bronić własnych interesów. Wojskowa pomoc przestała być konieczna, zresztą i tak nie mógł już na nią liczyć. Po trzecie, handlowi dwustronnemu zaczęły zagrażać towary brytyjskie oraz indyjskie. Po czwarte, państwa i narody sąsiadujące z Chinami traciły zainteresowanie ich kulturą. Jeśli idzie o sam proces pogarszania się stosunków między Tybetem a Chinami, to bardziej niż kontakty na szczeblu rządowym ochłodziły się relacje między oboma narodami. W oczach Tybetańczyków wizję sojusznika i obrońcy zastąpił obraz oszusta (przede wszystkim z Sichuanu lub muzułmanina z północno-zachodnich Chin). Dla Chińczyków, którzy uważali się za oświeconych, poddani żywego Buddy zmienili się zaś w zacofanych i głupich „pół ludzi, pół bestie". Choć wzajemna rezerwa i pogarda nie spowodowały natychmiastowego podziału, stworzyły klimat dla mających nastąpić później mordów i, być może, ostatecznego rozdziału. Tę tragedię wyreżyserował właśnie Pan, Panie Deng Xiaoping.

Już na początku lat czterdziestych władcy Tybetu rozpoczęli dyskusję o reformach społecznych. Chcieli stworzyć system podobny do brytyjskiego lub indyjskiego i przeprowadzić umiarkowane reformy religijne. Zgodnie z odwieczną tradycją, pragnęli to uczynić sami. Bycie reformowanym przez cudzoziemców lub podobnych do cudzoziemców Chińczyków w ogóle nie wchodziło w grę (Guomindang potrafił uszanować tę tradycję, toteż jego stosunki z Tybetem były bardziej harmonijne). Przywódcy tybetańscy nie mieli też ochoty na rewolucję, walkę z posiadaczami, parcelację majątków i eksterminację wrogów klasowych. Co więcej, ich zdanie podzielało całe społeczeństwo. Powtarzanie, że „wyzwoleni chłopi pańszczyźniani przez długie lata czekali z nadzieją na nadejście partii komunistycznej" jest tylko wytartym sloganem Pańskiej propagandy i z pewnością nie oddaje ówczesnych nastrojów tybetańskiej wsi. Jeśli zapyta Pan swoich starych podwładnych, Ya Hanzhanga i Phuncoga Łangjala, o prawdziwe rezultaty komunistycznej agitacji wśród tych ludzi, to przekona się Pan, że nie jestem uprzedzony. W większości państw, np. w Niemczech i w Rosji, największą przeszkodą dla zniesienia pańszczyzny byli sami chłopi. To właśnie wola całego narodu (i praktyki Komunistycznej Partii Chin) sprawiły, że rząd Tybetu nie sprzeciwiał się unii z Guomindangiem, lecz stanowczo nie zgadzał się na wkroczenie komunistów i wydalił członków Tybetańskiej Partii Komunistycznej, z Phuncogiem Łangjalem na czele, wraz z wyrzuconymi z kraju Chińczykami. Zastosowane środki dowodzą, że Tybet cieszył się wówczas pełną suwerennością (również w polityce zagranicznej i obronności) - negocjacje w sprawie powrotu armii syczuańskiej i członków rodzimej partii komunistycznej z Indii prowadzono kanałami dyplomatycznymi.

Tymczasem Komunistyczna Partia Chin rosła w siłę. Jak wszystkie partie komunistyczne, nie zamierzała szanować suwerenności ani woli narodu. Indie, które właśnie uwolniły się od rządów brytyjskich, nie były w stanie pomóc Tybetowi w walce z KPCh. Tak więc próba przeciwstawienia się wkroczeniu komunistów zakończyła się niepowodzeniem. Do łatwego zajęcia Lhasy przyczynili się skorumpowani urzędnicy tybetańscy i nieświadomość młodego Dalajlamy. Panie Deng Xiaoping, decyzję o pokojowym wyzwoleniu Tybetu, którą podjął Pan wraz z Mao Zedongiem, należy uznać za politycznie słuszną, niemniej obecność chińskich wojsk sprawiła, że sama umowa została wymuszona, a więc w świetle prawa międzynarodowego jest nieważna. Gdyby do tamtych zasad podchodzono poważnie, rząd Dalajlamy mógłby ją jednak uznać, a suwerenna unia Chin i Tybetu pewnie trwałaby nadal. Społeczność międzynarodowa musiałaby się pogodzić z fait accompli, a Tybet nie przysporzyłby Chinom tylu problemów. Tybetańczycy to ludzie godni zaufania i polityczne rozgrywki nie są ich mocną stroną.

Niestety, przywódcom Komunistycznej Partii Chin - między innymi Mao Zedongowi i Panu - uderzyło do głowy „zwycięstwo" w wojnie koreańskiej oraz poprawa sytuacji gospodarczej. Prowadząc kampanię „wielkiego skoku" i obierając skrajnie lewacką linię w kraju, zaczął Pan uprawiać podobną politykę w Tybecie, uznając, że należy przyspieszyć tam reformy demokratyczne. Wywołało to gniew Tybetańczyków - całego narodu. Lud wydał wojnę obcej religii i lewackiej polityce partii komunistycznej. Rząd Chin uznał to za rewoltę. W czasie wojny i po niej, obok nienawiści wywołanej torturami i mordami na niewinnej ludności, pojawiły się wzajemna dyskryminacja oraz pogarda. Narody tybetański i chiński oddalały się od siebie coraz bardziej, walka o niepodległość przybierała na sile. Mówienie o suwerenności w takich okolicznościach wzbudziłoby tylko nowe podejrzenia wobec partii komunistycznej. Stosunki dwustronne zaczęły przypominać układ między mocarstwem kolonialnym i kolonią. A sama sytuacja - przypadek byłej Jugosławii.

Spójrzmy na dwa przykłady ze współczesnego świata - negatywny i pozytywny. Jugosławia - tak jak Chiny - nie uznaje prawa innych narodów do samostanowienia. Wykorzystuje wręcz armię, aby nie mogły one z tego prawa korzystać. W rezultacie, nie osiągnęła swoich celów i zasiała nasiona ogromnej nienawiści, za którą przyjdzie jej płacić bardzo długo. Z drugiej strony, Rosja potrafiła uszanować prawo do samostanowienia i autonomii. Udało się jej zachować Wspólnotę Niepodległych Państw i szansę na zjednoczenie w przyszłości. Co więcej, pozostało zaufanie i życzliwość. Różnica między Belgradem a Moskwą wkrótce będzie jeszcze wyraźniejsza. Serbia znajdowała się w znacznie lepszym położeniu niż Rosja, która w przeszłości dostarczyła sąsiadom znacznie więcej powodów do nienawiści. Niemniej odmienne metody rozwiązywania problemów przyniosły różne rezultaty. Przy wielu podobieństwach największa różnica polega na tym, że Rosja kierowała się prawem i szanowała tytuł narodów do samostanowienia oraz autonomii. To właśnie sprawiło, że tendencje zjednoczeniowe nie zostały przekreślone i wciąż mogą odgrywać jakąś rolę. We współczesnym społeczeństwie dążenie do zjednoczenia jest silniejsze niż dążenie do podziału. Podkreślanie władzy czy administracyjnej zwierzchności jednego narodu nad innym jest wrogiem jedności.

Społeczeństwa, które podzieliły się lub właśnie dzielą, charakteryzowała nieograniczona władza jednego narodu nad resztą. Niemniej te, które się zjednoczyły lub są w trakcie tego procesu, również napotykają na problemy. Korzyści płynące ze zjednoczenia są oczywiste, choć istnieją także poważne kontrargumenty. Czy zna Pan przypadek utrzymania unii jedynie siłą? Nawet jeśli, znaczy to tylko tyle, że nie nadszedł jeszcze czas na podział. Opowiadał się Pan zawsze za niepodległością narodów i antykolonializmem. Prawda jest taka, że nie pojmuje Pan, co oznaczają te terminy. Dla Pana to tylko poręczne narzędzia, których nie musi Pan rozumieć, ani tym bardziej, w nie wierzyć. To właśnie główna przyczyna Pańskich lewackich poglądów.

Stosunki między Chinami a Tybetem były znacznie lepsze niż między narodami byłego Związku Radzieckiego czy Jugosławii. Aż do 1949 roku Chiny nigdy nie uciskały Tybetu ani nie próbowały go podbić. Obie strony dobrowolnie wypracowały system suwerennej unii. Nawet dziś szanse na naszą unię są większe niż we Wspólnocie Niepodległych Państw czy Europie. Dalajlama, którego zmuszono do opuszczenia kraju, początkowo nie domagał się niepodległości. Nie robi tego również teraz, a to wskazuje, że nadal są szanse na porozumienie. Pan jednak wciąż trzyma się starej polityki oraz starych idei i ufa starej biurokracji. W ten sposób popycha Pan Tybet ku secesji. Chiny straciły już połowę terytoriów, które należały niegdyś do dynastii Qing. Jeżeli nic się nie zmieni, następne pokolenia Chińczyków będą musiały żyć z eksportu siły roboczej. Ożywienie narodu chińskiego stanie się mrzonką.

Wymazanie z pamięci skutków represji i mordów ostatnich czterdziestu lat oraz przywrócenie normalnych stosunków między Tybetem a Chinami wymagać będzie wielkiego wysiłku. Widzę tu trzy główne zadania.

Po pierwsze, trzeba wyzbyć się wzajemnej nienawiści i pogardy, a zwłaszcza fałszywego obrazu Tybetańczyków w oczach Hanów. Cztery dekady propagandy zaszczepiły w chińskich kadrach w Tybecie (i nie tylko) dyskryminację i niechęć do Tybetańczyków, co z kolei wywołuje ich żywiołową nienawiść wobec Hanów. Problem jest naprawdę poważny i otoczony takimi, a nie innymi ludźmi, w ogóle nie zdaje Pan sobie z niego sprawy. Pozwoli Pan, że przytoczę kilka przykładów, które pozwolą zrozumieć powagę sytuacji.

Moi rodzice nie znali żadnego Tybetańczyka i nigdy nie zrobili nic, by dowiedzieć się czegoś o Tybecie. Ich wiedza o tym kraju pochodziła z komunistycznej propagandy. Tybetańczycy byli dla nich półzwierzętami. Kiedy więc usłyszeli, że chcę ożenić się z Tybetanką, powiedzieli nie - i zagrozili nawet, że jeśli dojdzie do tego małżeństwa, zerwą ze mną wszelkie kontakty. Później, gdy poznali tę dziewczynę, zmienili zdanie. Niemniej jej rodzice nie chcieli takich teściów dla swojej córki, nie zostałem więc ich zięciem.

Kiedy odsiadywałem wyrok w Tybecie (w Qinghai), słyszałem wiele rozmów świadczących o dyskryminacji i pogardzie chińskich urzędników wobec Tybetańczyków. Na wszystko, co miało jakikolwiek związek z Tybetem, patrzono z góry. Garść przykładów: tybetańskie psy są naprawdę wspaniałe, strażnicy woleli jednak sprowadzać zwierzęta z Chin. Wyśmiewali mnie, gdy opowiadałem im o zaletach tybetańskich mastifów. Zmienili zdanie dopiero po obejrzeniu programu telewizyjnego o cudzoziemcach, płacących astronomiczne kwoty za tybetańskie rasy. Chińczycy nie wierzyli też, że tybetańskie masło nie różni się od tego, które podaje się w zachodnich restauracjach. Jak to możliwe, że ci ludzie jedzą to samo, co cudzoziemcy? Mięso jaka jest bardzo smaczne. Hanowie kupują je jednak tylko wtedy, gdy nie mogą dostać nic innego. Kiedy tybetański lekarz dowiedział się, że lubię to mięso i chcę, by kupił dla mnie trochę tybetańskiego masła, uznał mnie za jednego ze swoich. Piszę to po to, by uzmysłowić Panu, jaki jest stosunek chińskiego personelu do Tybetańczyków. Dyskryminują ich bardziej niż Biali Indian. Szczerze mówiąc, wszystkie dokumenty, oświadczenia i materiały propagandowe świadczą o tym, że Pańskie nastawienie wobec Tybetańczyków jest identyczne. Pogłębia to tylko przepaść i doprowadzi kiedyś do ostatecznego podziału.

Trudno będzie pozbyć się urazów gromadzonych przez czterdzieści lat. Trzeba jednak próbować - próbować codziennie. Ludzie, którzy nie szanują mniejszości narodowych, powinni odejść. Do wszystkich narodów należy odnosić się jednakowo, bez żadnych przywilejów, gdyż przyznając je, daje się do zrozumienia, że traktuje się uprzywilejowanych jak obcych. Ze wszystkich publikacji muszą zniknąć elementy chińskiego szowinizmu. Przez czterdzieści lat uczono ludzi brać nacjonalizm i szowinizm za patriotyzm. Chińczycy uważają księżniczkę Wencheng za kogoś w rodzaju zbawiciela Tybetu. Ten absurd nie ma nic wspólnego z historią. Obóz pracy w prowincji Qinghai, gdzie mnie wysłano, leży w pobliżu miejsca, w którym wojska tybetańskie rozbiły stutysięczną armię generała Xue Renguia. Małżeństwo księżniczki [z tybetańskim królem] miało być gwarancją pokoju. Żaden z chińskich urzędników w tym regionie nie miał o tym pojęcia. Wszyscy uważali, że księżniczka przyniosła Tybetańczykom „oświecenie". Myśleli przy tym, że wysłano ich do Tybetu, żeby pomóc miejscowej ludności zagospodarować ziemię, na której żyła od wieków. Mówili i zachowywali się jak kolonizatorzy. To skutek Pańskiej jednostronnej propagandy. Tę mentalność trzeba zmienić. Nie mogą ukazywać się publikacje pełne napuszonych kłamstw - jak w „białej księdze".

Po drugie, rząd musi przyspieszyć rozwój gospodarki rynkowej w Tybecie i połączyć ją trwałymi więzami z chińskimi prowincjami. W XIX wieku towary brytyjskie i indyjskie zdobyły rynek tybetański. W ciągu ostatnich czterdziestu lat tamtejsza gospodarka poniosła dotkliwe straty, przede wszystkim z powodu tzw. „ustalonych cen socjalistycznych" na tybetańskie surowce i płody rolne. To czysty, kolonialny wyzysk. Pańska pomoc tych strat nie wynagrodzi. Zwłaszcza gdy przeznacza się ją na rozwój aparatu przemocy i chińskie badania naukowe - biura rządowe wszystkich szczebli, szpitale i hotele dla Hanów, bazy wojskowe, instalacje geotermiczne itd. Pańskie pokrętne wyjaśnienia i tak nie przekonają Tybetańczyków - oni naprawdę nie są tacy głupi, jak się Panu wydaje. Wiedzą, że pomoc ta nie jest szczera, nigdy więc Panu nie zaufają. Ludzie odpowiedzialni za podejmowanie decyzji, powinni traktować Tybet jak ojczyznę i przeznaczać środki, jakie mają do dyspozycji, na efektywny rozwój gospodarki. Należy usunąć wszystkie bariery oraz „kontrolowane ceny" i otworzyć drogę towarom tybetańskim do chińskiego rynku. Te kroki trzeba podjąć, żeby poprawić stosunki między Hanami a Tybetańczykami.

Po trzecie, rząd chiński musi zerwać z tradycyjną praktyką traktowania tybetańskich przywódców religijnych jako zakładników, gdyż budzi to głęboką niechęć wszystkich, zarówno wierzących, jak niewierzących Tybetańczyków. (Przy okazji, taka polityka nie świadczy też najlepiej o Pańskim poszanowaniu praw człowieka.) Chińskie władze powinny wyzbyć się mrzonek o „wielkim imperium Hanów" i przystąpić do negocjacji z Dalajlamą, który nie ma do Pana zaufania, gdyż nie zrobił Pan nic, aby je zdobyć. Winien więc Pan pozwolić mu na wybranie miejsca negocjacji i zezwolić na powrót do Lhasy, jeśli wyrazi takie życzenie. Są to rozsądne, podstawowe warunki. Nie ma w nich nic niezrozumiałego. Nie widzę też żadnych powodów, dla których nie miałby Pan na to przystać. Rząd chiński chce mieć wpływ na dobór doradców Dalajlamy. Czy to nie przesada?! Odwlekanie negocjacji i szukanie wykrętów dowodzi tylko, że Pańskim ludziom brak wiary w siebie. Najwyraźniej boją się, że gdy dojdzie do naprawdę szczerych rozmów, ich machinacje zostaną obnażone. Przedkłada Pan swoich ludzi nad interes narodu, i pozwala im działać wbrew prawu oraz opinii publicznej. Przystąpienie do negocjacji zwiększa szansę na to, że Tybet pozostanie częścią Chin. Rozmowy powinny więc rozpocząć się bez stawiania jakichkolwiek warunków wstępnych. Dobrze byłoby zaprosić Dalajlamę do powrotu do Lhasy. On z pewnością wie, że jeśli nie sprzymierzy się z Chińczykami, pozostaną mu ambitni Indusi, którzy wcale nie są lepsi od Hanów. Przykłady Sikkimu, Bhutanu i Nepalu pokazują najlepiej, jak wyglądałby przyszły, niepodległy Tybet. Gdybyśmy postępowali mądrzej, Tybetańczycy nie mieliby żadnego powodu do zrywania unii, która trwała kilkaset lat. Wydarzenia na całym świecie wskazują, że prędzej czy później związek taki powstanie. Płynące z niego korzyści są większe niż straty. Postępowanie Dalajlamy dowodzi, że rozumie problem znacznie lepiej niż ja. Ma też własne kłopoty, zatem nie powinniśmy być zbyt nachalni.

 

 

Przekazano 5 października 1992 roku.

 

Wei Jingsheng - elektryk z pekińskiego zoo, jeden z najsłynniejszych dysydentów, nazywany „chińskim Wałęsą" i „prywatnym więźniem Deng Xiaopinga". W 1997 roku warunkowo zwolniony i skazany na banicję w Stanach Zjednoczonych.