Segregacja rasowa w Lhasie
Oser
Segregacja rasowa w Lhasie jest faktem. Obok esbeckich posterunków przy Potali, na starówce i w klasztorach wały obronne wzniesiono na lotnisku, dworcach, szosach. Jak zauważył pewien chiński turysta, bez odpowiednich dokumentów i zaświadczeń do miasta nie przedostanie się żaden człowiek, „chyba że ma skrzydła".
Po samospaleniu dwóch młodych mężczyzn z Amdo stołeczne władze zarządziły masowe „inspekcje", wygarniając z Lhasy nie tylko Tybetańczyków z Gansu, Qinghai, Sichuanu i Yunnanu, ale nawet z Czamdo, Nagczu, Szigace, Ngari i Njingtri w Tybetańskim Regionie Autonomicznym.
O zezwolenia na pobyt czasowy muszą błyskawicznie wystarać się nawet mieszkający tu od lat, pracujący i posyłający dzieci do szkół ziomkowie z siedmiu podmiejskich okręgów (Damszung, Tolung Deczen, Czuszur, Maldrogongkar, Tagce, Njemo, Lhundrub). Jeśli im się nie uda, mają wracać do miejsca urodzenia. Wychodzi na to, że okręgi należące administracyjnie do Lhasy, Lhasą nie są.
Krótko mówiąc, każdy, kto nie jest z tego miasta, a chce się do niego dostać, musi przejść żmudną procedurę; w przeciwnym razie zostanie aresztowany i odesłany w rodzinne strony. Jak rozumiem, zwykły człowiek potrzebuje pięciu różnych kwitów - raz: kopii odpowiednich dokumentów i poręczenia od hotelu albo właściciela wynajmowanego lokalu; dwa: zaświadczenia właściwego komitetu dzielnicowego; trzy: hukou (meldunku) i listu polecającego z miejsca urodzenia; cztery: dowodu tożsamości; pięć: zezwolenia na pobyt czasowy w Lhasie. Mnisi i mniszki muszą mieć jeszcze certyfikat duchownego. Zdobycie wszystkiego poza nim i dowodem jest naprawdę bardzo trudne.
Jeśli jednak Tybetańczykiem się nie jest - ani, rzecz jasna, obywatelem państwa innego niż Chiny, bo im też często odmawia się prawa wjazdu do Tybetu - można do Lhasy przylecieć, przyjechać pociągiem, samochodem albo rowerem czy choćby wejść pieszo bez najmniejszego problemu. Na Weibo trudno zliczyć wpisy Chińczyków, którzy zjeżdżają bawić się w naszej stolicy. Furorę robi psiak nazwany „Xiao Sa", który w pół drogi przybłąkał się do grupy chińskich rowerzystów i przybiegł za nimi aż do miasta. Trudno się dziwić goryczy ziomków, piszących: „Lhasa wita wszystkich poza Tybetańczykami".
Na Barkhorze i starówce zmieniło się to w ponury spektakl, który przyciąga chińskich widzów, ciągnących nań jak ci zboczeńcy, uprawiający „turystykę katastroficzną" w regionach spustoszonych trzęsieniami ziemi. Na tej scenie główną rolę, rzeźnika albo klawisza, grają wszechobecni żołnierze Ludowej Policji Zbrojnej. Tybetańczykom - czy to składającym pokłony pielgrzymom, czy to oblężonym w Dżokhangu mnichom - pozostaje smutny, ukryty, milczący sprzeciw. I potworny żal.
Niektórzy wylewają go w sieci. „Mój dziewiętnastoletni siostrzeniec chciał przejechać na rowerze z Qinghai z trzema chińskimi kolegami z klasy, ale w stołecznym Dzamthangu ich puścili, a jego zatrzymali za pochodzenie tybetańskie. Zażądali zaświadczenia wydanego co najmniej przez władze szczebla okręgu. Postanowiłem podzwonić i dowiedziałem się, że Tybetańczyk spoza Lhasy, który chce w niej pracować, robić interesy czy choćby odwiedzić krewnych, potrzebuje góry zezwoleń i poręczeń, a jeśli nie złoży ich w wymaganym terminie, zostanie bezzwłocznie wydalony do domu. Gdy dotyczy to kilku osób, pewnie da się stosować kryteria etniczne w walce z terroryzmem, ale jak miałoby to wyglądać w przypadku ogromnej grupy?".
Myślę o drugiej wojnie światowej i antyżydowskich prawach hitlerowców. Niektórzy Tybetańczycy faktycznie zaczynają rzucać sarkastyczne uwagi o „tybetańskim getcie". I przeklejać w sieci hasło: „Jesteśmy bezbronni jak Żydzi, którym kazano nosić gwiazdę na piersi, a w całym wielkim świecie znów nie ma nikogo, kto miałby odwagę się za nami ująć".
Przyjezdni oraz ich bagaż - kulturalny, gospodarczy, religijny - byli od lat ważną częścią lhaskiego pejzażu społecznego. Kupcy z Amdo, Khamu i Czangtangu robili tu interesy, duchowni pielgrzymowali i zgodnie ze starym zwyczajem wstępowali do jednego z trzech wielkich uniwersytetów klasztornych. Lhasa, będąca od zawsze pępkiem i świętą ziemią naszego świata, stała się miastem, z którego usuwa się Tybetańczyków.
Nie wiemy, jak długo to potrwa i jak daleko sięgnie, lecz niewątpliwie ucierpi na tym całe społeczeństwo. I kto wypełni niewidzialną próżnię? Ledwie trzy dni po tamtych samospaleniach rządowe media zapowiedziały wprowadzenie rozwiązań, które przyciągną do Tybetu absolwentów szkół wyższych z „całego kraju". Nie muszę mówić, co to oznacza.
1 lipca 2012