Między młotem a kowadłem
Thinle Norbu
Nazywam się Thinle Norbu, mam trzydzieści jeden lat. Urodziłem się na wsi w okręgu Dingri. Jestem, czy może byłem, chłopem. Ukończyłem sześć klas szkoły podstawowej, potem musiałem wrócić do domu, żeby zająć się ziemią i zwierzętami.
W dwa tysiące czwartym zacząłem dorabiać jako tragarz, pomagając cudzoziemcom, którzy przyjeżdżają do Tybetu, żeby wejść na Mount Everest. Płacili pięćdziesiąt chińskich yuanów za dzień. Sezon wspinaczkowy to wiosna i jesień, dobrze wtedy zarabiałem; przez resztę roku pracowałem na roli.
W grudniu dwa tysiące jedenastego postanowiłem wybrać się do Indii na ceremonię Kalaczakry. Wkrótce potem przedostaliśmy się do Nepalu przez Szar Khumbu. W Nałocze zatrzymała nas tamtejsza policja za brak paszportów. Zabronili nam iść do Katmandu i odstawili do granicy, żebyśmy wrócili do siebie. Zadzwoniliśmy do domów, ale bliscy powiedzieli, że byłoby lepiej, gdybyśmy trochę odczekali, ponieważ w wiosce zaroiło się od chińskich urzędników i policji. Szczególnie interesowali się ludźmi, którzy byli w Indiach w związku z Kalaczakrą.
Zostaliśmy więc w Nepalu, w miejscu nazywającym się Thamel. W styczniu spotkaliśmy grupę Tybetańczyków, wracających do domów z Kalaczakry, w tym kilka osób z Dingri. Przesiedzieliśmy tam w jedenaścioro do połowy maja. Kiedy uznaliśmy, że sytuacja musiała się już uspokoić, przekroczyliśmy przełęcz Nangpa-la i szesnastego nadzialiśmy się w Gjablungu na oddział chińskiej straży granicznej. Zostaliśmy zatrzymani i pobici pałkami. Przetrzymali nas w koszarach i następnego dnia przekazali funkcjonariuszom Biura Bezpieczeństwa Publicznego z Dingri.
Po kolejnych trzynastu dniach i tylko jednym przesłuchaniu zostaliśmy przewiezieni do aresztu śledczego w Szigace. Nie wiem, jak się oficjalnie nazywa, ale to głównie tam trzymają Tybetańczyków, którzy uciekają z kraju albo wracają z Indii. Znów zrobili przesłuchanie. Wszyscy powiedzieliśmy prawdę: że nasza czwórka nie dotarła na Kalaczakrę, a reszta, siedmioro, tak. Nas zostawili wtedy w spokoju, a tamtych wypytywali dalej, bez końca: o przemówienia Dalajlamy i Lobsanga Senge, o wszystko, co się tam działo.
Rankiem 27 sierpnia zostaliśmy obudzeni przez policjantów i prosto z łóżek zapakowani do wielkiej wojskowej ciężarówki. W samochodzie pilnowało nas siedmiu uzbrojonych ludzi; trzej byli Tybetańczykami. Myśleliśmy, że jedziemy do Dingri, ale okazało się, że do Njalamu. Zapytaliśmy, co się dzieje, a strażnicy odparli, że na polecenie władz Tybetańskiego Regionu Autonomicznego zostaniemy przekazani nepalskiej policji. Zaczęliśmy płakać i tłumaczyć, że wszyscy nasi bliscy są w Tybecie i nie ma żadnego powodu odsyłać nas do Nepalu. Błagaliśmy, żeby nas wypuścili. Odpowiedzieli, że o niczym nie decydują, tylko wykonują rozkazy.
Na granicy zdjęto nam kajdanki i zaprowadzono na nepalską stronę. Chińczycy rozmawiali z Nepalczykami i dali im nawet pieniądze, ale tamci nie chcieli mieć z nami nic wspólnego. Jeden zapytał łamanym tybetańskim, skąd jesteśmy, a gdy usłyszał „Dingri", oświadczył, że nikogo nie przyjmą. Wtedy zabrali nas z powrotem do granicznego miasteczka Dram i na trzy dni zamknęli w piwnicy w koszarach.
Czwartego dnia rano zostaliśmy zaprowadzeni na graniczny most i przekazani nepalskiej policji. Wcześniej uzbrojeni chińscy strażnicy odebrali nam wszystkie dokumenty tożsamości z Tybetu, mówiąc, że w Nepalu do niczego się nie przydadzą. Potem Chińczycy i Nepalczycy podali sobie ręce i zrobili pamiątkowe fotografie. Zawieziono nas prosto do Katmandu i osadzono w więzieniu Dili Bazaar.
Następnego dnia przyszli nam z pomocą pracownicy oenzetowskiego biura dla uchodźców. Zostaliśmy zwolnieni i przewiezieni do tybetańskiego ośrodka recepcyjnego i w końcu 24 września dotarliśmy bezpiecznie do Dharamsali.
9 października 2012
Relację niedoszłego pątnika, skazanego przez władze chińskie na „banicję", opublikowało Tybetańskie Centrum Praw Człowieka i Demokracji (TCHRD) z Dharamsali. Większość pielgrzymów, powracających z tamtej ceremonii Kalaczakry, poddano w Tybecie dwumiesięcznej reedukacji politycznej.