„Broń sprzedam”, serio
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

„Broń sprzedam”, serio

Oser

 

Po „incydencie 14 marca" wszystkie rządowe media od Pekinu po najbardziej zapadłą dziurę w nieskończoność rozdymały przypadki „bicia, niszczenia, plądrowania i podpalania" w Lhasie i innych dzielnicach Tybetu, co i raz donosząc o „wykryciu i skonfiskowaniu broni oraz amunicji" w klasztorach buddyjskich tudzież pieczołowicie fabrykując dowody na „terroryzm" Tybetańczyków. Skutecznie zmieniło to obraz Tybetu w oczach mieszkańców Chin właściwych, ale i przyniosło zaskakujący skutek uboczny: w Amdo, U-Cangu i Khamie z dnia na dzień pojawiło się zatrzęsienie nalepianych na murach „drobnych ogłoszeń", proponujących ni mniej, ni więcej, tylko sprzedaż prawdziwej broni i amunicji!

 

Nie ulega wątpliwości, że stoją za tym chińscy handlarze, którzy musieli uznać, że skoro Tybetańczycy są terrorystami, to z pewnością trzeba im karabinów i kul. Innymi słowy, wierzący w rządową propagandę zwietrzyli doskonały interes i przejechali szmat świata, by tam, gdzie niebo jest wysokie, a rzeki długie, zaopatrywać w broń wszędobylskich zbrodniarzy, których poszukiwali za pomocą własnoręcznie gryzmolonych ofert.

 

Jako pierwszy opowiedział mi o tym absurdzie znajomy z Amdo, dodając poważnym tonem: „I jak tu nie wierzyć w potęgę gospodarki rynkowej".

 

Początkowo sądziłam, że to jeden z wisielczych tybetańskich żartów, ale ku memu zdumieniu dowcip stał się ciałem, gdy tylko znalazłam się w Lhasie. Na upstrzonej małymi karteczkami ścianie podnajmowanego wędrownym robotnikom „domu starców" przeczytałam jeżące włos na głowie słowa: „13579293739 broń i pigułki gwałtu".

 

Broń i pigułki gwałtu! Na sprzedaż! Co prawda oferowane chińskimi znakami, więc może nie tylko Tybetańczykom. Tak właśnie dogonił mnie żart kolegi z Amdo, mówiący wiele o moralności naszego świata. Żeby było zabawniej, tuż obok spokojnie drzemał policyjny radiowóz.

 

Później, 21 sierpnia, po zatrzymaniu i ośmiogodzinnym przesłuchaniu prowadzonym przez tybetańskich i chińskich bezpieczniaków, pragnąc odwdzięczyć się jakoś za ekspresowe odesłanie mnie do Pekinu, opowiedziałam o tym Łangdu, spasionemu wicedyrektorowi Biura Bezpieczeństwa Publicznego. Ten pogardliwie prychnął i zaczął mnie łajać za jątrzenie i powtarzanie bajek. Wyciągnęłam więc rękę w kierunku pogrążającej się w mroku oblepionej kartkami ściany: „Dyrektorze, ten handlarz prosi się za kratki. Wystarczy wybrać numer. Jawne sprzedawanie broni i pigułek gwałtu nie może dobrze służyć wielkiej stabilizacji Tybetu". Wszyscy funkcjonariusze sprawiali wrażenie zaskoczonych. Zapewne nie podejrzewali mnie o skłonność do „patriotycznych aktów zgłaszania nielegalnej działalności".

 

Potem wyczytałam na blogu Hana, który wybrał się na wycieczkę do słynnej Shangri-li, że i on, trzęsąc się ze strachu, wypatrzył tam ofertę sprzedaży broni. Jemu skojarzyła się z widywanymi często w Chinach reklamami fałszywych paszportów. Poprosiłam, żeby zrobił dla mnie zdjęcie, które okazało się jeszcze bardziej zadziwiające: ogłoszenie wisiało na ścianie uroczej restauracyjki, w której raczyli się mięsiwem umundurowani policjanci.

 

A że oferty sprzedaży broni pojawiły w całym Tybecie nagle niczym wiosenny wiatr, uznałam, iż nie wypada ich ignorować i trzeba się nad nimi pochylić.

 

 

ofertasprzedazybronipolicja2008_400
 

 

 

15 grudnia 2008