W 1998 roku w Urumczi
Karma Samdup
W Urumczi jest kwartał, który nazywa się Erdaoqiao. Pełno tu sklepików z antykami i dziełami sztuki, zupełnie jak na lhaskim Barkhorze. Kiedy byłem tam po raz pierwszy, poznałem jednego ze sprzedawców - Abliza - i kupiłem od niego garść srebrnych monet. Później dowiedziałem się, że były fałszywe, i zrobiłem mu awanturę. Tym razem kupiłem jednak dywan (miał w sklepie mnóstwo rupieci; sądzę, że w przytłaczającej większości podrabianych, ale ten dywan, jestem tego pewien, był prawdziwy).
Potem kupiłem jeszcze przedmioty za osiemdziesiąt tysięcy kuai - drewniane naczynie, dywan i jedwabie. Większość zdawała się pochodzić z Szangszungu (przedbuddyjskiego królestwa tybetańskiego). Byłem z nich bardzo zadowolony. Przed transakcją powiedziałem do niego: „Słuchaj, mam zezwolenie na kolekcjonowanie antyków (shouzang zheng) i chcę robić wszystko zgodnie z prawem. Jesteś pewien, że to pochodzi z legalnych źródeł? Jeśli nie, z pewnością skończysz w sądzie".
„Nie ma tu nic nielegalnego - żachnął się Abliz. - Wszystko znalezione na pustyni Gobi. Każdy może tam zbierać, co zechce. Takie jest prawo. Prowadzę interesy od dwudziestu lat. Legalnie. Obejrzyj sobie moją licencję". Faktycznie, wisiała w ramce na ścianie.
Najbardziej podobał mi się dywan z tybetańskim wzorem, ale był w bardzo złym stanie. Wziąłem kawałek wielkości chustki do nosa, jakieś jedwabie i tkaniny oraz przedmiot z drewna - w sumie sześć rzeczy - żeby dać je do wyceny w Pekinie. Cenniejsze artefakty zostawiłem u Abliza. Skąd mogłem wiedzieć, że powie mi później, iż zostały skradzione z jego garażu? Podejrzewam, że je komuś sprzedał, ale nie dam za to głowy.
Nie miałem pojęcia, że okradali grobowce, dopóki nie zostałem zatrzymany przez policję. Zamknęli pięć osób - Abliza i dwóch innych paserów oraz dwóch złodziei, których tamci wystawili do wiatru. To właśnie oni z wściekłości zawiadomili władze. Mnie zatrzymano, gdy Abliz zeznał, że kupiłem od niego antyki.
Kiedy przyjechałem do Silingu, zadzwonił do mnie jeden z tej piątki (jeszcze był wolny) i powiedział, żebym się nie pokazywał w Xinjiangu, „bo prowadzą tam dochodzenie". I świetnie, niech prowadzą! Co to ma ze mną wspólnego? Strasznie byłem wtedy głupi.
Potem zadzwonił Abliz - a tak naprawdę policja, żeby wciągnąć mnie w pułapkę. Powiedział: „Karma, przyjeżdżaj natychmiast do Xinjiangu i zabierz ze sobą trzy miliony. Jest mnóstwo rewelacyjnego towaru, kilka ciężarówek".
Coś było nie tak, czułem to. Dlaczego chciał, żebym przywiózł trzy miliony? Wydawało mi się, że próbuje mnie oszukać. Tej nocy miałem zły sen. Śniło mi się, że ugryzł mnie pies.
Pisali potem, że jakoby powiedział mi, że ma „piękną trumnę" i „zmumifikowane zwłoki". To zupełna bzdura. Nie miałem pojęcia o żadnej trumnie ani mumii. Napisali też, że miałem przy sobie dowód na chińskie nazwisko Li Wenbang - jeszcze większa brednia. Spójrz tylko na mnie: warkocz, tybetańska czuba, ledwie dukam po mandaryńsku - i ja miałbym się podawać za jakiegoś Li? Uwierzyłbyś mi? W moim dowodzie, jak dziś, zawsze stało „Karma Samdup". Tyle że wtedy nie było w nim jeszcze klanowego przydomka „Ruka".
Pojechałem do Chengdu i tam dodzwonił się do mnie inny znajomy, mówiąc: „Za żadne skarby nie pojawiaj się w Xinjiangu!". Nie posłuchałem go, bo nie zrobiłem nic złego! Czego miałem się bać? Co więcej, czekali tam na mnie - robiłem interesy z lokalną garbarnią.
Wziąłem z sobą jakieś czterysta tysięcy i wsiadłem do samolotu. Nie spodziewałem się tłumu policjantów i dziennikarzy. „Główny podejrzany w największej aferze w Xinjiangu". Przez dziesięć dni, niewiarygodne, w lokalnych gazetach pisali tylko o mnie.
Mówili, że miałem neseser z zamkiem szyfrowym. Też kłamstwo. Pojechałem ze zwykłą torbą. Spokojnie wyszedłem z lotniska. Rozejrzałem się - żadnego policjanta. Wrzuciłem torbę do bagażnika taksówki i już miałem do niej wsiąść, gdy nagle rzuciło się na mnie kilkunastu ludzi. Chwycili za głowę, ręce, nogi - myślałem, że chcą mnie okraść. Prawą rękę trzymało trzech mężczyzn, ale udało mi się ją wyrwać - i wtedy wyjęli broń. Aha, jednak funkcjonariusze.
Zakuli mnie i zaczęli fotografować. Błyskało tyle fleszy, że nie mogłem otworzyć oczu. Wsadzili mnie do samochodu. Dwie osoby trzymały za głowę i dwie za nogi. Wiedziałem już, że to nie bandyci, a policjanci, i że nic mi nie grozi, więc nawet nie byłem szczególnie wystraszony. Powtarzałem tylko na głos: „Taro, Taro, spójrz na mnie. Taro, Taro, udziel mi błogosławieństwa i otocz opieką".
Jechaliśmy długo, ponad godzinę. Potem samochód stanął i usłyszałem szczęk bramy. Jak się okazało, aresztu dla najgroźniejszych przestępców.
Znaleźli pieniądze i byli zachwyceni. Właściwie, czemu nie? Złapali bogacza. Sfotografowali, sfilmowali i zaczęli przesłuchiwać. Powiedziałem, że kupiłem dywan i jadę sprzedać go w Pekinie. Pochwalili mnie „za postawę" oraz zapowiedzieli, że jutro podam więcej szczegółów.
I następnego dnia zaczęło się bicie. Katowali mnie osiemnaście dni. Na wiele sposobów. Zginali w pałąk i tłuki po nerkach. Kazali stać ze skrzyżowanymi nogami (żeby utrudnić zachowanie równowagi) i bili w twarz. Zmuszali do oparcia się policzkiem o ścianę i rozstawienia szeroko nóg. Powinieneś tego kiedyś spróbować. Koszmarne. I znów bili. Są bardzo kreatywni. Wymyślili mnóstwo metod dręczenia bliźnich.
Im dłużej mnie bili, tym większą odczuwałem wściekłość i odmawiałem składania jakichkolwiek zeznań. Gdyby zachowywali się przyzwoicie, z pewnością bym nie milczał. Przystawiali mi nożyczki do głowy: „Będziesz gadał? Jeśli nie, zostaniesz bez włosów". Grozili tak czterokrotnie. Mogli obciąć mi głowę, ale nie włosy. Tradycyjnie nosimy je długie (chociaż wszystkich ostrzyżono w czasach rewolucji kulturalnej). Ja mam je takie ze względu na matkę i babcię. Tylko raz, kiedy pobiłem się w Silingu, musiałem ściąć kilka pukli. „Po co obcinać mi włosy? Jeśli popełniłem przestępstwo, po prostu mnie zastrzelcie", krzyknąłem.
Dziewiątego dnia bicia nie mówiłem już ani słowa i nie byli w stanie tego zmienić. Przyprowadzili Abliza, który zaczął jęczeć: „Błagam, oddaj im te przedmioty". „Pierdol się! - wrzasnąłem. - Nie znam cię". Moje milczenie leżało i w jego najlepszym interesie. Khampowie mają już taki charakter: nie sprzedaje się wroga w krytycznej chwili.
„Wiesz, że złamałeś prawo?", zapytał policjant. „Nie", odparłem. „Jak to nie? Ktoś coś kradnie, ty kupujesz i to nie jest przestępstwo?". „Robiłem zakupy w jego sklepie! Jeśli handluje nielegalnym towarem, czemu daliście mu licencję?". „Skoro nie wiedziałeś, że to trefny towar, czemu tak dużo zapłaciłeś? Masz, sprzedam ci papierosa za osiemdziesiąt tysięcy. Kupujesz?". „Jestem kolekcjonerem. Mam zezwolenie. Zajmujemy się dokładnie tym samym. I wy, i ja chronimy zabytki". „Te rzeczy są własnością państwa!". „A ja jego obywatelem! Chcecie powiedzieć, że Chińczycy nie potrafią strzec państwowego mienia?". Pokręcił tylko głową. Nie miał argumentów, więc znów przeszedł do bicia.
Jak mówiłem, nie zabrałem ze sklepu najcenniejszych rzeczy, które kupiłem od Abliza, tylko niezbyt wartościowy fragment dywanu i kawałki jedwabiu, żeby je wycenić. To z pewnością nie były zabytki klasy państwowej. Mój przyjaciel przywiózł te przedmioty z powrotem do Urumczi i policjanci byli w siódmym niebie. Póki nie otworzyli torby. Błyskały flesze, terkotały kamery - i klapa. Te kilka drobiazgów miało być „sprawą stulecia"? „Czy to wszystko?", zapytał policjant. Potwierdziłem. Bez słowa kiwali głowami. Przyprowadzili Abliza, który zeznał, że to kupione przeze mnie przedmioty. Dla policji to była tragedia. Przechwalali się dziennikarzom, że mają złodzieja narodowych skarbów, tylko gdzie one są? Od tej chwili traktowali mnie zupełnie inaczej. Codziennie ktoś przychodził i pytał, czy chcę się wykąpać.
Znajomy przyniósł mi pieniądze, kilka tysięcy, ale musiał je zostawić funkcjonariuszom. Ponieważ sprawa przestała być ważna, policjanci nie dostawali od przełożonych żadnych pieniędzy, a za coś trzeba było kupować jedzenie. Wstydzili się robić to przy innych, ale kiedy któryś ze śledczych zostawał ze mną sam, mówił: „Skończyły się pieniądze na żarcie, wypisz kwit". I pisałem: „Proszę o pięćset kuai. Karma". Potrącali to z mojego depozytu, dawali mi dwieście, sobie zostawiali trzysta. I tak w kółko.
Po pewnym czasie dwaj z nich zaczęli mnie zabierać na „przesłuchania indywidualne". Mówili jakieś brednie, a potem wyciągali przed siebie rękę i pocierali kciuk palcem wskazującym. Chcieli pieniędzy. Tym razem dużych. Odmawiałem. W końcu jeden powiedział: „Jeśli mi nie zapłacisz, będziesz tu siedział, aż ci broda urośnie do ziemi". Oczywiście, nic mu nie dałem. Wtedy przysłali do mnie „życzliwego", który powiedział, że jestem głupi, bo nie kupiłem sobie wolności. No i nie wyszedłem, ale też nie zrobiłem nic brudnego.
Jak mówiłem, bili mnie osiemnaście dni. Potem wróciłem do celi i czytałem chińskie gazety. Jeden ze współwięźniów pochodził z Sichuanu. Czytał na głos zdanie, a ja je powtarzałem. Taką gazetę owijało się potem nitką i przerzucało do sąsiedniej celi. To było świetne - w ten sposób naprawdę poduczyłem się chińskiego.
Nie czuję żadnej nienawiści do policjantów, którzy mnie bili. Mieli mnie chyba za wariata. Katowali przecież strasznie, a ja się tylko śmiałem i czytałem sobie gazety.
Po dwudziestu ośmiu dniach powiedzieli mi, że wychodzę. Sądziłem, że na wolność, więc oddałem wszystkie pieniądze współwięźniom. Potem omal nie umarłem przez to z głodu. Przewieźli mnie do aresztu Korla, gdzie spędziłem piętnaście dni. Tam bili mnie nie funkcjonariusze, a więźniowie. Było bardzo brutalnie. Ktoś mówił: „Chcę posłuchać radia", i reszta natychmiast zaczynała kogoś tłuc, żeby wrzeszczał z bólu. Kiedy bandyta numer jeden chciał „pooglądać telewizję", dręczyli jeszcze bardziej.
Kiedy policjant wprowadził mnie do celi, powiedział głównemu bandziorowi: „Możecie mu dać dobrą lekcję". W celi siedzieli złodzieje, oszuści i przemytnicy. Siedmiu. Natychmiast się wyprostowałem, pochyliłem i posłałem każdemu złe spojrzenie. Trochę ich to ostudziło.
Kazali mi sprzątać celę. Spali na pryczach, ja na podłodze. Szefem celi był oszust. Powiedział, że oberwę, jeśli nie nauczę się na pamięć więziennego regulaminu. Stałem więc przy ścianie i próbowałem zapamiętać przepisy, ale nic z tego nie wychodziło, bo nie znałem wielu chińskich znaków, a żaden z więźniów nie mówił po tybetańsku. Zdenerwowało to w końcu kanciarza, który uznał, że czas dać mi nauczkę.
„Stój prosto!", wrzasnął jeden i kopnął mnie w brzuch. Widziałem, że sytuacja jest poważna i że muszę się bronić. Otoczyli mnie w pięciu i chwycili za ręce. Mieli przewagę, ale byli słabi. Zaczęliśmy się bić. W pewnej chwili cofnąłem się w kierunku latryny, chwyciłem leżącą tam cegłę i uderzyłem nią jednego z nich. Pękła na pół, a on padł na podłogę. Natychmiast podniosłem drugi kawałek, żeby go nie chwycili, i rzuciłem się na nich, tłukąc na oślep. Próbowali uciekać, ale cela była mała i nie mieli się gdzie schować. Stałem więc na środku, wymachując połówkami cegły, a oni biegali w kółko przy ścianach.
Bałem się, że wezmą odwet w nocy, więc starałem się co najwyżej drzemać i ściskałem w dłoniach moją cegłę. Zresztą byłem tak głodny, że nie chciało mi się spać. W Urumczi jedzenie było wstrętne, ale przynajmniej dało się nim najeść. Tu codziennie przynosili tylko miskę wodnistej owsianki i kawałek chleba. Pewnego dnia usłyszałem kukułkę, która przypomniała mi o nieżyjącej już babci i mamie. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego moje życie zmieniło się w koszmar, ale trwało to tylko chwilę. Całymi dniami powtarzałem modlitwy.
Po pewnym czasie przeniesiono mnie do innej celi, w której siedzieli zupełnie inni ludzie. Jeden z nich, młody chłopak, właśnie się ożenił i za sześćset kuai kupił odtwarzacz wideo. Nie wiedział, że był kradziony. Skazali go za to na osiemnaście miesięcy. Był też szesnastolatek ze zdeformowanymi dłońmi i stopami. Odprowadzał siostrę na dworzec. Policjant postawił przy nim pustą torbę. Wziął ją - i wtedy go złapali, mówiąc, że była w niej cenna kamera. Też dostał osiemnaście miesięcy. Chodził do szkoły i w życiu niczego nie ukradł, ale tak policja wyrabia normę złapanych złodziei.
Przyjaciel z Fundacji Tybetańskiej wynajął adwokata, który przejrzał papiery i stwierdził, że policja działała zupełnie nielegalnie. Zapowiedział, że ich pozwie. Któryś z rozsądniejszych funkcjonariuszy uznał, że najlepiej będzie jak najszybciej mnie zwolnić.
Znajomy wpłacił kaucję w wysokości czterdziestu tysięcy kuai. W areszcie powiedzieli mi, że decyzja w mojej sprawie zapadnie w ciągu sześciu miesięcy i że w każdej chwili mogę spodziewać się wezwania. Tyle że żadne nigdy nie przyszło. To ja się do nich zgłaszałem, żeby odzyskać czterysta tysięcy, które zabrali mi na lotnisku. Jeździłem tam w tej sprawie jedenaście razy. W końcu zagrozili, że jeśli przyjdę jeszcze raz, wsadzą mnie za „ukrywanie skradzionych przedmiotów".
Siedem miesięcy później przyjechałem do Xinjiangu z tybetańskim znajomym. Zadzwonił do szefa bezpieczeństwa publicznego i powiedział: „Działaliście wbrew prawu. Jeśli się tym natychmiast nie zajmiecie, pójdziemy do sądu". Tamten się zdenerwował i kazał podwładnym załatwić sprawę. Jeden z nich potraktował mnie jak idiotę: „Będziemy mieli to z głowy, jak przyznasz się do winy. Skoro nie było przestępstwa, jak mamy się tym zajmować?". „Nie wiem, na czym miałoby polegać przestępstwo - odparłem. - Oświećcie mnie".
Podobne rozmowy ciągnęły się jedenaście dni. Policjanci mieli tego dość i chcieli mnie znów zamknąć. Nie rozumiałem, co mówią, ale przyjaciel powiedział mi: „Niedobrze. Powinieneś się przygotować". Dalej nie rozumiałem i miałem to gdzieś.
Kiedy szedłem do toalety, zadzwonił znajomy z Lhasy: „Dhondup Łangmo jest ciężko chora. Szpital chce depozyt, dwa tysiące. Co mamy robić?". Dhondup Łangmo pochodziła z moich stron. Wspierałem tam finansowo kilka starszych, samotnych osób. Była jedną z nich. Odpowiedziałem, że wyślę pieniądze następnego dnia, ale gdy wróciłem do biura, znów zostałem formalnie zatrzymany. Jak się miało okazać, na tydzień. Stwierdzili, że jeśli się nie przyznam, zamkną mnie na długie lata w obozie reedukacji przez pracę: „Możemy to zrobić sami, nie musimy fatygować sądu". „Wasza sprawa", odpowiedziałem.
Tym razem byłem gotowy i miałem przy sobie siedem tysięcy kuai. I mnie, i kolegom z celi na niczym nie zbywało. Codziennie jedliśmy kebaby i smażone kurczaki. Po tygodniu mnie wypuścili i kazali podpisać zobowiązanie, że ich nie pozwę. Napisałem więc po tybetańsku: „Jeśli sprawiedliwości stanie się zadość, nie złożę pozwu". Funkcjonariusz wściekł się, porwał kartkę na strzępy i kazał pisać jeszcze raz. Zmieniłem nieco słowa, ale znaczenie było to samo. Teraz obyło się bez darcia. Kazali mi tylko przysiąc na lamę, którego przyprowadzili jako tłumacza. Ci policjanci najwyraźniej wiedzieli co nieco o wartości tybetańskich zobowiązań. Kazali mi się wynosić. Oddali kaucję, ale czterystu tysięcy nie odzyskałem nigdy.
Pobyt w więzieniu był dla mnie bardzo pouczającym doświadczeniem. Na moje życie największy wpływ miały dwie rzeczy: buddyzm i czas spędzony za kratami. Często myślałem tam o Gendunie Czophelu, który marzył o reformach i został wtrącony do lochu przez dawny rząd Tybetu. „Choć wiele wycierpiałem - pisał - dumałem tu tylko o prawdzie, swojej niewinności i bezgranicznej radości, jaka zawsze przepełnia mój umysł". Skoro ktoś tak wielki potrafił emanować optymizmem, jakież znaczenie miały błahe przejścia nic nieznaczącego Karmy? Tak to widzę: niezależnie od tego, jak jest źle, trzeba się ciągle uczyć.
Od dziecka wpaja się nam patrzenie na świat z perspektywy buddyzmu: przyczyny i skutku. Skoro jestem w więzieniu, to znaczy, że doświadczam skutków własnych działań z poprzednich lub z tego żywota. Nie mam więc kogo winić. Dziadkowie powtarzali mi często: „Cokolwiek zasiejesz, wyda owoc, i zawsze będzie szedł za tobą twój cień".
W więzieniu nauczyłem się rozmyślać nad tym, co robię. Dzień w dzień. Co uczyniłem źle? Czym mogłem się komuś narazić? Z początku podobałem się sobie, bo nigdy nie działałem bez skrupułów. Zawsze starałem się kierować naukami Buddy i nikogo nie krzywdzić. W interesach przyświecała mi zasada: pięćdziesiąt pięć dla ciebie, czterdzieści pięć dla mnie. Nigdy inaczej. Unikałem kłamstwa, bo nie chciałem stać się łajdakiem. Można przeczytać setki sutr, ale te zasady są znacznie ważniejsze.
Kiedy więc śledczy pytali, czy złamałem prawo, odpowiadałem: nie. Rzeczywiście nie złamałem prawa Buddy, ale w więzieniu dotarło do mnie, że mimo to nie powinienem był robić pewnych rzeczy. Choćby zbierać monet. Dziś coś jest legalne, jutro - nie. W biały dzień można kupić na targu stary dywan po to tylko, żeby dowiedzieć się, że złamało się prawo. A ja handlowałem sporo. Kupowałem też posągi Buddy, często po pięć kuai za kilogram. I pewnie niezbyt kanoniczny był handel dolarami.
Powoli doszedłem do wniosku, że nie wszystko, co czyniłem, było zgodne z naukami buddyjskimi. Pewnie za sprawą właściwego Khampom uporu nie powiedziałem o tym śledczym. Nie zamierzałem im podawać niczego na talerzu. Powtarzałem, że pracuję na swoje utrzymanie od dziecka i że nie mam żadnych wspólników. Przeklinali mnie, mówiąc, że jestem jak kamień w latrynie - śmierdzący i twardy.
Innymi słowy, nie złamałem prawa, ale się o to ocierałem. Gdyby nie aresztowanie, może faktycznie dopuściłbym się czegoś gorszego i spędził resztę życia w więzieniu?
Nie czuję niechęci do tamtych policjantów. Więcej, jestem im wdzięczny. Po wszystkim naprawdę chciałem się z nimi spotkać. Niektórzy prosili mnie później o pomoc - w posłaniu dzieci do szkoły i takich tam. Robiłem to.
Za kratami powtarzałem sobie, że muszę się tu jak najwięcej nauczyć. Najchętniej bym praktykował, niestety nie było tam lamy, który udzieliłby mi pouczeń. Najbardziej zyskałem językowo. Gdybym posiedział jeszcze pół roku, mój chiński byłby doskonały. Czemu przywiązywałem taką wagę do nauki? Bo gdy tylko pojąłem znaczenie kultury, zacząłem cierpieć z powodu jej braku. I nie rozumiałem prawa. Tybetańczycy mają niezwykle wysokie normy moralne, ale w takich czasach to nie wystarcza - trzeba znać obowiązujące przepisy.
Koszmar aresztu śledczego pomógł mi zrozumieć świat. Miałem nawet poczucie, że jeśli pragnę być człowiekiem w pełnym znaczeniu tego słowa, doświadczenie to było mi niezbędne. Trzeciego dnia za kratami stracono trzech skazanych. Inni odbywali kary dożywocia i dwudziestu lat więzienia. Siedzieli tam różni źli ludzie, ale był też niewinny chłopak i wrobiony przez policję kaleka. Ale ty tego nie widziałeś, skąd masz więc wiedzieć, jak naprawdę wygląda nasze społeczeństwo? Oglądasz w telewizji postacie w kajdankach, ale nie masz pojęcia, jak się czują. Dopiero kiedy ugryziesz jabłko, wiesz na pewno, czy jest kwaśne czy słodkie.
Nim trafiłem do więzienia, mój umysł był zamknięty. Dopiero tam w jednej chwili zrozumiałem słowa buddyjskich pism. Brakowało mi doświadczenia, więc wszystkie pouczenia szły psu na budę. Teraz czułem ich zapach, teraz miałem je przed oczami.
Wyobraź sobie szale wagi, na której leży ludzkie życie. O kimś, komu brakuje charakteru, mówimy po tybetańsku „lekki człowiek" . W więzieniu każdy dowiaduje się błyskawicznie, ile waży.
Nigdy nie rozumiałem, dlaczego nauki buddyjskie mówią o świecie w kategoriach nieszczęść i cierpienia. Dopiero tam dotarło do mnie, co znaczy smutek i brud. Zobaczyłem społeczeństwo w całej okazałości - ponure i nieczyste jak więzienie.
Robiąc interesy nigdy nie bałem się strat, ponieważ wiedziałem, że można przekuć je w zyski. Teraz stałem się najpoważniejszym biznesmenem na ziemiach tybetańskich. Niewiarygodne. Ale w środku byłem niczym. Nic nie różniło mnie od tych oszustów, morderców i złodziejaszków. Bito mnie, przeklinano, a ja musiałem to przełknąć. Pomogło mi to zrozumieć, kim jestem, kim pragnę być i czemu służy życie.
Ciągle myślałem. O tych dziesięciu latach, kiedy tak bardzo chciałem robić interesy i zarobić kupę pieniędzy. Sto tysięcy okazało się za mało. Pragnąłem dwustu. Marzyłem o kupnie pięknego samochodu, zbudowaniu wielkiego domu, ale im wyżej mierzyłem, tym bardziej oddalałem się od wymogów buddyzmu. Dopiero gdy zobaczyłem cierpienia tych wszystkich więźniów, pomyślałem, że tak naprawdę chcę prowadzić skromne, spokojne życie po drugiej stronie muru. Z początku bardzo sprzyjało mi szczęście, ale ludzka chciwość i skąpstwo nie znają granic. Wystarczy odrobina miłości, żeby pomóc innym, lecz my myślimy tylko o sobie. Gdy dostrzegłem prawdziwe oblicze świata, myślałem już tylko o tym, kim pragnę być, jeśli kiedykolwiek stąd wyjdę. I jak mogę pomóc ludziom.
Po zwolnieniu wróciłem do Lhasy i dowiedziałem się, że Dhondup Łangmo nie żyje. Nie mogłem jej wysłać pieniędzy z aresztu. Nie przyjęli jej do szpitala i szybko umarła. Nie miała więcej niż pięćdziesiąt lat. Niczego w moim życiu nie żałuję bardziej. Często wyobrażam sobie tę scenę: ona odchodzi, a u jej boku nie ma nikogo. Śmierć w rozpaczy i samotności. Gdyby ktoś pomógł, gdybym nie łaził na policję w sprawie tych czterystu tysięcy, wysłałbym jej pieniądze i być może żyłaby w szczęściu do dzisiaj.
Nagle straciłem zainteresowanie prowadzeniem interesów i przestałem myśleć o odzyskaniu pieniędzy. Nic nie obchodził mnie również wart siedemset tysięcy biznes ze skórzanymi kurtkami. Zmieniłem się w jednej chwili. Interesy, pieniądze, ambicje były dla mnie bez znaczenia. Chciałem zrobić coś dla społeczeństwa. Zgodnie z zasadami buddyzmu. Gdybym nadal tłukł tylko pieniądze, czym różniłbym się od zwierząt? Ile byłbym wart? Tybetańskim dzieciom zaszczepia się najpierw moralność, a ja nie jestem wyjątkiem. Moje własne sprawy straciły znaczenie. W więzieniu zrozumiałem, że ludzie cierpią, i chciałem coś dla nich zrobić. Wtedy też dotarło do mnie znaczenie słów babci, które wypowiedziała kręcąc głową, kiedy po raz pierwszy jechałem do Lhasy: „Nie znajdziesz podpory w bogactwie. Jedyną jest Budda".
Fragment książki chińskiego dziennikarza Liu Jianqinga „Niebiańskie kamienie" (chiń. tianzhu), opublikowanej przez rządowe wydawnictwo Tybetańskiego Regionu Autonomicznego w 2009 roku i będącej hołdem dla działalności społecznej Karmy i jego braci. Przed procesem Karmy - w którym głównym „świadkiem" oskarżenia był Abliz - oraz Rinczena Samdupa cały nakład został skonfiskowany.