Szkoła wielu „nie wolno”
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Szkoła wielu „nie wolno”

Kardzeła

 

W 1995 roku naszą szkołę odwiedził Ling-la, ówczesny wicedyrektor departamentu edukacji. Wskazał palcem osiem pomyślnych symboli wymalowanych nad drzwiami i wycedził: „To szlaczek religijny", besztając dyrektora i nauczycieli. „Ich miejsce jest na klasztornym murze, nie w socjalistycznej szkole", rzucił na koniec. Próbował z nim dyskutować jeden z naszych wykładowców tybetańskiego, ale zamiast argumentów otrzymał policzek.

 

To było pierwsze „nie wolno".

 

W naszej szkole od zawsze kultywowaliśmy piękną tradycję dorocznych obchodów Ganden Ngam Czo, upamiętniających śmierć Dzie Congkhapy (1357-1419), „klejnotu w koronie mędrców Krainy Śniegu". Tego dnia wszyscy nauczyciele i uczniowie nosili tradycyjne tybetańskie stroje, starali się pięknie wysławiać w rodzimym języku, palili ofiarne lampki, gotowali zupę z pięciu składników, recytowali Mikcemę, hołd przymiotom Congkhapy, oraz popisywali się wiedzą na temat jego życia i dzieła. Ostatnio jednak przywódcy okręgu i ich przydupasy obwieścili, że w programie szkoły nie ma miejsca na żadne treści religijne, i w zeszłym roku nie dali nam nawet ugotować zupy.

 

To drugie „nie wolno".

 

Kraina Śniegu zawdzięcza wiele Tonmiemu Sambhocie, twórcy alfabetu tybetańskiego, który w swej wielkiej mądrości dał nam system zapisu, jakim możemy chlubić się przed całym światem. Każdy, kto uczy się naszego języka, po prostu musi o tym wiedzieć, więc nigdy byśmy nie zgadli, że można tu czegoś zakazać. Można. W 2006 roku Yang-la, szef departamentu edukacji, zaszczycił nas nadzwyczajną wizytą i osobiście obszedł wszystkie klasy, każąc usuwać z nich wizerunki Tonmiego Sambhoty. Był głuchy na wszelkie argumenty i wreszcie wyryczał, że to sprawa polityczna i mamy „wykonać".

 

Trzecie „nie wolno".

 

Przed feriami zimowymi w 2005 roku dziesięciu nauczycieli wpadło na pomysł zorganizowania dodatkowego, miesięcznego kursu języka tybetańskiego dla wszystkich chętnych. Informowano o tym nawet w lokalnej telewizji. Pierwszego dnia zjawiło się ponad trzysta osób i z entuzjazmem rzuciliśmy się do pracy. Nie do wiary, ale trzeciego dnia wezwał nas Ce-la, ówczesny sekretarz okręgu, i zaczął się drzeć, że nie powiadomiono go o zajęciach fakultatywnych. Kilku kolegów poczuło się zobowiązanych do wyjaśnienia, iż trudno podejrzewać ich o brak umiejętności wygrzewania tyłków w barach i herbaciarniach, lecz uznali, że powinni zrobić coś dla swego zapyziałego regionu i zaniedbywanych przez wszystkich tybetańskich uczniów. Okręgowy aparatczyk kategorycznie zakazał organizowania dodatkowych kursów, ponieważ „państwo ich nie przewiduje".

 

Czwarte „nie wolno".

 

Rok później zajęcia kończyły trzy klasy gimnazjalne i jedna licealna. Ponad trzysta dzieci po podstawówkach chciało zapisać się do gimnazjum z wykładowym tybetańskim. Większość - do naszego. Trudno w to uwierzyć, ale z góry przyszedł nakaz, zabraniający nam przyjęcia choćby jednego ucznia. Wielu rodziców zawisło więc u klamki władz okręgu, lecz powiedziano im, że w liceach tybetański jest mało użyteczny, departamentowi brakuje środków (sal) i tak dalej. Zdesperowani ludzie zaczęli mówić o rozbiciu namiotów na terenie szkoły lub zbiórce pieniędzy na złożenie skargi na decyzję urzędników, jednak w końcu ulegli mieszance siły i perswazji, posyłając dzieci do Szkoły Narodowości.

 

To było piąte „nie wolno".

 

Jest ich znacznie więcej: nie wolno recytować Kanglomy, modlitwy do Mandziuśriego, ani modlić się do Tary czy karać uczniów wykonywaniem pokłonów. Naszą szkołę powołał rząd, rząd płaci nauczycielom i rząd wydaje wszystkie bez wyjątku podręczniki. Absolwenci udają się na wyższe uczelnie, które prowadzi rząd, tyle że postępowanie jego przedstawicieli budzi taki niepokój wśród nauczycieli i uczniów, że przywodzi mi na myśl grad, miażdżący delikatne pędy harmonii etnicznej.

 

 

lipiec 2009

 

 

Pseudonim wskazuje, że autor pochodzi z Kardze (chiń. Ganzi) w prowincji Sichuan.