Kto włamał się do komputera Bi?
strona główna

Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

 

Kto włamał się do komputera Bi?

Therang

 

Po dniach dumania, dlaczego Bi Hua straciła nagle [w listopadzie 2008 roku] wysoki, tybetański stołek we Froncie Jedności, przecierając ze zdumienia oczy przeczytałem w hongkońskiej gazecie, że bezceremonialna dymisja miała związek z włamaniem do jej służbowego komputera i wykradzeniem z niego ściśle tajnych dokumentów o Tybecie.

 

Bi Hua była wschodzącą gwiazdą tybetańskiego oddziału Frontu Jedności. Ta pięćdziesięciotrzyletnia absolwentka uniwersytetu Nankai w Tianjinie i protegowana twardogłowego Zhu Xiaominga zaczęła karierę w latach dziewięćdziesiątych. Pod pseudonimem „Hua Zi" opublikowała wiele ważnych komentarzy na temat Tybetu w rządowych mediach, lecz gdy w 2002 ponownie nawiązano kontakty z wysłannikami Dalajlamy, rząd centralny pozbył się ich obojga. Bi została wtedy jednym z wice- w pekińskim Centrum Badań Tybetologicznych, ale niedawno - spełniając największe marzenie - wróciła do Frontu, stając na czele biura do spraw tybetańskich.

 

Pekińskie źródła hongkońskiego „Ming Pao" utrzymują, że „do jej służbowego komputera włamali się »hakerzy« i wykradli wiele tajnych dokumentów dotyczących polityki rządu w Tybecie, co spowodowało niebezpieczny wyciek wewnętrznych informacji". Wedle gazety incydent „był szokiem dla najwyższych przywódców i władz centralnych", a dochodzenie w tej sprawie miał zarządzić sam Hu Jintao.

 

Jeśli liczyliście, że dowiecie się ode mnie, kto włamał się do komputera Bi, będziecie rozczarowani. Nie tylko nie wiem, kto to zrobił - nie znam nawet nikogo, kto potrafiłby złamać zabezpieczenia jakiegokolwiek komputera, o pilnie strzeżonych, takich jak jej, nie wspominając. Wiem jednak to i owo o „kulturze tajności" obowiązującej wśród urzędników odpowiedzialnych za sprawy tybetańskie, innymi słowy, o paranoi na tle sił - wrogów Chin - które tylko czyhają, by posłużyć się Tybetem przeciw macierzy. I właśnie ta mentalność może być prawdziwym heike, „nieproszonym - dosłownie, czarnym - gościem", jak oddano na chiński słowo „haker", oraz morałem z historii Bi.

 

Komunistyczna Partia Chin od poczęcia miała obsesję tajności i często bywała paraliżowana własną paranoją. Nie zrozumcie mnie źle. Wiem, że partie polityczne - podziemne, rewolucyjne czy też kierujące aparatem państwa - pewnym sprawom muszą nadawać klauzulę poufności, niemniej we współczesnej historii Chin obsesja „tajemnicy państwowej" zrujnowała, ba, zabiła wielu niewinnych ludzi. Rzecz jasna, po wkroczeniu na drogę reform organy partii i rządu stały się nieco bardziej transparentne i mniej podatne na psychozę oblężonego bunkra. Ale nie tybetański departament Frontu Jedności.

 

Każda z niezliczonych, powoływanych w ciągu ostatnich dwudziestu lat danwei, komórek zajmujących się Tybetem, jest rozmiłowana w prowadzeniu takich czy innych „tajnych operacji". Obejrzyjcie sobie wschodnią Lhasę, naszpikowaną otoczonymi wysokimi murami „jednostkami produkcyjnymi" sfery bezpieczeństwa. Zajmują powierzchnię większą niż całe miasto w czasach rewolucji kulturalnej i każda z nich dorobiła się własnego wydziału, zajmującego się tak zwanym „Tybetem za granicą". Swego czasu naiwnie wierzyłem, że dzięki temu dowiedzą się więcej o Dalajlamie i stanowisku świata w sprawie Tybetu czy polityki Chin, co mogłoby im pomóc zrozumieć własną głupotę.

 

Niestety, przeciwnie, instytucje te stały się kluczowymi instrumentami wyolbrzymiania czy wręcz fabrykowania „dowodów" na istnienie „kliki Dalaja" tudzież zachodniego, antychińskiego spisku. Dziś są już błędnym kołem. Muszą rozdymać i produkować zewnętrzne zagrożenia, by usprawiedliwić swoje istnienie i jego obłędne koszty oraz przydawać sobie wagi w dziele strzeżenia społecznej stabilizacji Chin.

 

Zachód wydaje się zakłopotany tym, co dzieje się w Tybecie, oraz tym, co Pekin mówi o nim i Dalajlamie. Sprawa jest prosta, choć jednocześnie złożona. Jeśli zna się ludzi, którzy pracują w owych instytucjach - gdzie z reguły samo istnienie pracodawcy zależy od podobnych miazmatów - wie coś o ich karierach i upodobaniu do pieniędzy, wszystko staje się proste: pracują tylko na siebie, nie oglądając się na szerszy interes społeczny. Znacznie trudniej zrozumieć, dlaczego uchodzi im to na sucho kosztem konfliktów etnicznych i, rzekomo tak im drogiego, wizerunku Chin na arenie międzynarodowej.

 

Póki najwyżsi przywódcy i rządzące elity w Pekinie nie znajdą w sobie odwagi, by spojrzeć w oczy rzeczywistości, ludzie odpowiedzialni za politykę w Tybecie będą mieli interes w nadymaniu bańki strachu wokół tej kwestii. Jestem przekonany, że na całym świecie tylko oni są wam w stanie powiedzieć bez zmrużenia powiek, że za ostatnimi niepokojami w Lhasie stoi Tybetański Kongres Młodzieży. Ich byt zależy od sprzedawalności podobnych bajek. Próbując dowodzić ich prawdziwości, niszczą nie tylko życie innym - od czasu do czasu sami padają ofiarą machiny, którą zbudowali własnymi rękami.

 

Bi Hua nie zapowiadała się na ofiarę tego systemu. Najwyraźniej jednak i ona została zasypana lawiną strachu i paranoi. Czy jej marzenia przekreślił haker, czy może oszalały kolega - zapewne jedno i drugie - poległa w bunkrze obłędu chińskiej polityki w Tybecie. Nie pierwsza i nie ostatnia.

 

Według cytowanej już gazety Bi została skierowana na „partyjny okres próbny". Innymi słowy, nie usunięto jej na dobre z „jednostki produkcyjnej". Jest sprytna, pewnego dnia może wyczołgać się z okopu i wrócić na front tybetańskiej polityki Frontu. Osobiście mam nadzieję, że póki co duma nad konsekwencjami strategii, którą mozolnie współtworzyła.

 

 

 

 

Autor - Tybetańczyk - jest absolwentem uczelni w Tybecie i Chinach właściwych.