Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Wygnanie

Dalajlama

Jako dziecko spędzałem wiele czasu w Norbulingce, letniej rezydencji dalajlamów w Lhasie. To było piękne miejsce, w którym przeżyłem wiele szczęśliwych chwil. Pamiętam - wszystko było świeże, ciche, spokojne. Wspomnienia te napełniają mnie smutkiem, gdyż wiem, że wszystko się zmieniło. Nawet jeśli miałbym tam wrócić - wszystko to bezpowrotnie odeszło. Zostało zniszczone. Starzy Tybetańczycy mawiali, że komuniści są niszczycielami Dharmy. I chyba mieli rację.

Słowo „komunizm" usłyszałem jako dziecko. Czytałem testament XIII Dalajlamy. W studiach pomagali mi mnisi, którzy spotykali się w klasztorach z Mongołami. Opowiadali o zniszczeniach, jakie przyniósł temu krajowi komunizm. Nie wiedzieliśmy nic o ideologii marksistowskiej, ale wszyscy baliśmy się zagłady. Myśl o komunistach budziła w nas przerażenie. Dopiero w Chinach, w latach 1954-55, zacząłem studiować tę doktrynę i poznałem historię chińskiej rewolucji. Kiedy zrozumiałem marksizm, moja postawa uległa diametralnej zmianie. Pociągał mnie on do tego stopnia, że wyraziłem życzenie przystąpienia do partii komunistycznej.

W tamtych czasach Tybet był bardzo, bardzo zacofany. Klasa rządząca zdawała się o to nie dbać; wiele było nierówności. Marksizm mówił o sprawiedliwym i równym podziale bogactw. Całkowicie się z tym zgadzałem. Mówił, że świat stworzył się sam. Mówił o poleganiu na sobie, a nie na Stwórcy czy Bogu. Brzmiało to bardzo atrakcyjnie. Starałem się zrobić coś dla mego ludu, ale nie starczyło czasu. Nadal myślę, że gdyby do Tybetu trafił prawdziwy komunizm, przyniósłby ludziom wiele pożytku.

Ale chińscy komuniści przynieśli im „wyzwolenie". Nie realizowali prawdziwej polityki marksistowskiej. Gdyby tak było, nie dbaliby o granice państwowe, lecz starali się dopomóc ludzkości. Jednak chińscy komuniści po prostu najechali i podbili Tybet, natychmiast dławiąc wszelkie głosy sprzeciwu. Zaczęli niszczyć klasztory, aresztować i mordować lamów.

Początkowo miałem nadzieję, że uda się znaleźć pokojowe rozwiązanie. Pojechałem nawet do Chin i wielokrotnie spotkałem się z przewodniczącym Mao. Były to dobre rozmowy. W 1955 roku, wracając do Tybetu, spotkałem pewnego Chińczyka. Pamiętam, że z pełnym przekonaniem powiedziałem mu: „Kiedy jechałem tą drogą do Chin, byłem pełen podejrzeń. Wracam nią pełen nadziei". Już wkrótce miały się one rozwiać.

Aż do lata 1956 roku Chińczycy darzyli mnie pewnym zaufaniem. Potem przyszły obchody Budda Dżajanti, rocznicy przyjścia na świat Buddy. Z tej okazji pragnąłem odwiedzić Indie, święty kraj buddyzmu, ale władze chińskie sprzeciwiały się mojemu wyjazdowi z Tybetu. Mimo to postanowiłem jechać. W Indiach poznałem wielu przywódców kraju i bojowników o wolność. Byłem bardzo szczęśliwy, ale, jak sądzę, zepsułem wówczas dobre stosunki z Chinami.

W Tybecie działo się źle. Wybuchły walki, lała się krew. Powstanie rozlewało się od wioski do wioski. Niektórzy doradcy i dostojnicy radzili mi, bym pozostał w Indiach i kierował stąd ruchem niepodległościowym.

Inni, w tym premier Jawaharlal Nehru, uważali, że powinienem wracać. Sądzili, że lepiej prowadzić walkę z terenu Tybetu.

W Delhi spotkałem się z premierem Zhou Enlaiem. Był bardzo podejrzliwy. Jeden z jego ludzi przyszedł do delhijskiego Hyderabad House, w którym się zatrzymałem, i powiedział: „Póki lew pozostaje na górze, jest lwem. Schodząc na równiny, zmienia się w psa". To było ostrzeżenie. Zhou obiecał, że chińskie reformy w Tybecie zostaną wstrzymane na sześć lat. A jeśli ludzie nadal nie będą ich chcieli - nawet na dłużej. Pytałem o zdanie wyrocznie państwowe. I w końcu podjąłem decyzję. W atmosferze podejrzeń i nieufności wróciłem do Tybetu.

Region autonomiczny zdążył już pogrążyć się w kryzysie. Sytuacja stawała się bardzo poważna. W Lhasie przyszli do mnie Chińczycy i powiedzieli, że mam polecić moim rodakom, by nie przyłączali się do rebeliantów. To było bardzo trudne. Z jednej strony stali Tybetańczycy, których cierpliwość i tolerancja zostały wyczerpane. Z drugiej - Chińczycy, którzy byli coraz twardsi, nawet w stosunku do mnie. Z miesiąca na miesiąc ostateczny wybuch stawał się bardziej prawdopodobny. Lata 1957-58 poświęciłem przede wszystkim na studia religijne. W 1959 roku złożyłem ostatni egzamin. Kryzys pukał do bram stolicy. Musiałem wyjeżdżać. W towarzystwie najbliższych doradców i krewnych ruszyłem w drogę na wygnanie. Musieliśmy pokonać wysokie przełęcze i stawić czoło śnieżnym burzom. Do granicy dotarliśmy wyczerpani i chorzy na dyzenterię. Byłem zbyt słaby, by jechać konno. Posadzono mnie więc na grzbiecie krzyżówki jaka, która wyniosła mnie z rodzinnego kraju.

Od czterdziestu lat żyjemy w społeczności uchodźczej. To bardzo smutne. Zauważyłem, że mimo straszliwych cierpień, ludzie, którzy przychodzą tu z Tybetu, mają czerwone policzki. A my w Indiach - choć cieszymy się pełną wolnością - twarze żółte. Brakuje nam naszego klimatu. Niemniej duchowo i psychicznie jesteśmy szczęśliwi. Udaje się nam przekonać o prawdzie i słuszności sprawy Tybetu wszystkich - również wielu chińskich intelektualistów, myślicieli i pisarzy. Tybetańczycy są rozrzuceni na całym świecie: od Indii po Amerykę, Europę i Australię. Mieliśmy szczęście. Gdziekolwiek trafiamy, witają nas uśmiechem i życzliwością.

Jako uchodźcy mieliśmy wiele kontaktów z zewnętrznym światem. Tybet jest dziś rozumiany coraz lepiej. Wcześniej, czy to za sprawą chińskiej propagandy, czy naszej izolacji, jawił się ludziom jako tajemnicza Shangri-La. Po czterdziestu latach udało się nam uporać z tym mitem. Ponieważ prowadzimy wspólną walkę, Tybetańczycy są dziś bardziej zjednoczeni. Przed laty mieszkańcy różnych regionów nie mieli poczucia narodowej jedności. Dziś wiele zmieniło się na lepsze, gdyż żyjemy razem. Zmniejszył się też nasz konserwatyzm. Obyczaje starego Tybetu były bardzo zacofane, niemniej tybetańscy mistrzowie dokonali rzeczy niezwykłych, jeśli idzie o chronienie i propagowanie buddyzmu. Pisali nowe komentarze i księgi, objaśniające istotę religii. Umieliśmy kontynuować nasze studia na wygnaniu. Czysta kultura tybetańska i czyste nauki buddyjskie są dziś dostępne tylko poza granicami Tybetu.

Dlatego też ciągle jest we mnie nadzieja. Chińczycy też mają bogatą kulturę i długą historię. Tybetańczycy i Chińczycy żyli obok siebie od tysięcy lat. Dzieli dobre i złe chwile. Pewnego dnia przekonają się, że proponowana przeze mnie „droga środka" przyniesie nam prawdziwą stabilizację i jedność. Jestem przekonany, że w końcu pojawią się rzeczy dobre, prawdziwa przyjaźń, wzajemny szacunek i wzajemna pomoc. Wtedy wrócimy. Ale jeśli nawet wrócę, nie pozostanę. Przez resztę życia chcę wędrować jak żebrak. Otrzymałem wiele zaproszeń. Przybywali tu mnisi z klasztorów całego Tybetu i prosili, żebym do nich przyjechał i z nimi został. Wydaje mi się jednak, że lepiej podróżować. Będę więc wędrował. Od czasu do czasu odwiedzę nawet przyjaciół poza granicami Tybetu. W tym bardzo trudnym okresie zawiązywały się prawdziwe przyjaźnie. I są one niezwykle cenne. Chciałbym je zachować aż do śmierci.

 

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)