Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Tybetański wychodek Kohla

Oser

 

W lipcu 1987 roku, podczas drugiej czy trzeciej oficjalnej wizyty w Chinach, niemiecki kanclerz Helmut Kohl znienacka wyraził pragnienie zobaczenia Lhasy. O dyplomatycznej niecodzienności tego zdarzenia niech świadczy fakt, że do tej pory stolicy Tybetu nie odwiedził żaden inny przywódca zachodniego państwa. Zanim zeszło na podróże, Deng Xiaoping rozmawiał z nim o wzroście. „Z tak potężnym obrońcą u boku - miał powiedzieć, mierząc wzrokiem sto dziewięćdziesiąt trzy centymetry Niemca - nie bałbym się nawet nieba spadającego na głowę". Wygląda na to, że przypadli sobie do gustu.

 

Tak więc Kohl wyraził swoje życzenie, a strona chińska postanowiła je spełnić. Sprawie nadano najwyższy priorytet i w gorączce przygotowań nagle gruchnęło pytanie: co będzie, jeśli w czasie trzygodzinnej jazdy z lotniska do miasta czcigodny gość zechce skorzystać z toalety? Załatwianie potrzeby na poboczu, w blasku dnia, na oczach zaciekawionych tubylców było nie do pomyślenia, postanowiono więc, pracując dzień i noc, bezzwłocznie wznieść nową, luksusową ubikację.

 

Kanclerz, jak już wiemy, był wielki. Ponoć ponad sto dziesięć kilogramów żywej wagi. Chińczycy sprowadzili więc do Tybetu porcelanową muszlę ze spłuczką w rozmiarze królewskim. Chodzą słuchy - nie byłam jednak w stanie potwierdzić tych pogłosek - że ów cud techniki mógł pochodzić nawet z rodzinnego miasta Kohla, a do jego instalacji przywieziono w trybie nagłym wojskowych specjalistów z jakiegoś niezwykle ważnego odcinka. Zresztą mniejsza o to - ważne, że gdy Niemiec postawił wreszcie stopę na tybetańskiej ziemi i ruszył w drogę do Lhasy, pospiesznie wzniesiony wychodek był gotowy na jego przyjęcie, a chiński komitet powitalny żywił gorącą nadzieję, iż zaraz zostanie z pompą zainaugurowany.

 

Kohl przykleił się jednak do szyby i najwyraźniej nie mógł oderwać oczu od krajobrazu. Trudno się dziwić, że nie miał głowy do czego innego: latem lhaskie doliny, tocząca się sennie na wschód wstęga Jarlung Cangpo i białe obłoki na lazurowym niebie są po prostu nieopisanie piękne. Kadry natomiast nerwowo zaciskały palce, przeliczając w myślach odległość. „Panie kanclerzu - zapytał wreszcie któryś - zechcecie skorzystać z toalety?". „Nie, dziękuję", padła beznamiętna odpowiedź. „Panie kanclerzu, nie potrzebuje pan do ustępu?", ponowili pytanie po kilku kilometrach. „Nie", tym razem Kohl sprawiał wrażenie zniecierpliwionego. Kiedy cud luksusu zamajaczył na horyzoncie i jakiś aparatczyk spytał po raz trzeci, Niemiec odkrzyknął z nieukrywaną złością: „Nein!".

 

Od tej pory wszyscy milczeli i nikt nie ważył się pytać o ubikację, by nie ryzykować poważnego kryzysu dyplomatycznego. Kiedy kilka dni później Kohl wracał do domu, znów minął swoją toaletę, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem. O, okrutny kanclerzu, nie zadbałeś o naszą twarz, nie odwiedziłeś pomnika przyjaźni chińsko-niemieckiej, który znany garstce wtajemniczonych jako „wychodek Kohla" pokrywa się dziś kurzem niepamięci!

 

Z drugiej strony, nadzwyczajny wysiłek i mobilizacja nie poszły zupełnie na marne, bowiem ich owoc podziwiały osobiście kadry wszystkich szczebli. Czy siadali kolejno na wielkiej muszli? Większość naszych aparatczyków cierpi na nadwagę, więc deska king size pewnie idealnie pasowała do ich pośladków. Podczas przebudowy drogi dojazdowej na lotnisko zmieniono trasę, omijając kanclerski wychodek, który z czasem popadł w zapomnienie i ruinę do tego stopnia, że ktoś odkręcił sedes, zmieniając klozet w pospolite oczko. Budyneczek przekazano mieszkańcom „nowej socjalistycznej wsi", którzy z czasem zaczęli go udostępniać turystom za opłatą w wysokości jednego yuana.

 

Historię tę znam od niemieckiego dziennikarza, towarzyszącego wtedy kanclerzowi, a dziś mieszkającego w Pekinie. Mówił mi, że pytał potem żonę Kohla, skąd wziął się pomysł tego wyjazdu, który mógł przecież zaburzyć dynamikę relacji dwustronnych, co kosztowało wiele osób kilka bezsennych nocy. Kanclerzowa zdradziła rodzinną tajemnicę, mówiąc, że Helmut Kohl zawsze marzył o podróży do Tybetu. W młodości czytał książkę Harrera i był nią zafascynowany. Po prostu musiał choć raz zobaczyć Lhasę, nawet gdyby miało to narazić na szwank stosunki niemiecko-chińskie.

 

(Heinrich Harrer, austriacki wspinacz, przed sześćdziesięciu laty dotarł do Lhasy, gdzie między innymi uczył angielskiego Jego Świątobliwość Dalajlamę. Żyją jeszcze ludzie, którzy pamiętają, że mówił biegle po tybetańsku, uwielbiał tańczyć oraz grać w madżonga - i dał się lubić. Na świecie jest oczywiście najbardziej znany jako autor „Siedmiu lat w Tybecie".)

 

1 stycznia 2013

 

 

 

 

helmutkohllhasa1987_400
 
heinrichharrer

 

 

 

 

 

 

 

Ubikacja kanclerska ma konkurentkę (do sławy) w Potali.

 

 

 

 

 

Za High Peaks Pure Earth


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)