Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Osiem strat osiedlanych koczowników

Bongtak Rilu

 

Osiedlani drokpowie, czyli nomadzi tracą przede wszystkim źródło utrzymania. Od wieków zależeli od swoich zwierząt. Przywykli do jedzenia suszonego mięsa, masła, sera, mleka, jogurtu i campy, mąki z prażonego jęczmienia. Żywili się nimi od zawsze. Co więcej, niezbędne im były także inne produkty pochodzenia zwierzęcego, takie jak owcza wełna, jacza skóra, suszone łajno i tak dalej. Ze skór wyrabiali namioty, kołdry, materace. Mleko i jogurt zapewniały im zdrowie i krzepę. Łajnem owiec i jaków palili w piecach. Przesiedlenie do miast odebrało im tradycyjne źródło utrzymania i strawę. Teraz drokpowie muszą kupować mleko, jogurt, ser i opał na chińskich ulicach. Ceny produktów, do których przywykli, rosną z zawrotną szybkością. Gjama, pół kilo mięsa kosztuje od trzynastu do piętnastu yuanów, za tyle samo mleka trzeba płacić sześć, a nawet osiem renminbi. Drokpowie nie mają wyboru i mogą jedynie czekać - o suchym pysku i pustych rękach - na wypłacane przez państwo odszkodowanie. Ich dotychczasowe, niezależne źródło dochodów znikło.

 

Podobnie jak poczucie jedności i solidarność. Powiada się, że Tybetańczycy są z natury dobrzy i współczujący. Zwłaszcza koczownicy zbudowali harmonijne relacje ze swoim otoczeniem, w tym także z ośnieżonymi górami. Trudności w komunikowaniu się i podróżowaniu oraz surowy klimat dachu świata zmusiły drokpów do zajmowania tylko wybranych obszarów. Niektóre miejsca mogły utrzymać ledwie jedną, dwie rodziny. Nigdy nie powstały tu ludne miasta. Społeczność nomadów dzieliła się na wioski. Kiedy wędrowali na bardziej zielone pastwiska, strzygli zwierzęta lub walczyli z grożącymi im chorobami, musieli korzystać z pomocy ziomków z innych wsi. Stwarzało to wiele okazji do poznawania się i współdziałania. Doświadczenia wzajemnej pomocy zrodziły kulturę jedności i solidarności. Przesiedlani do miast koczownicy tracą pracę, która wymagała wspólnego wysiłku. I nie jest już im miła myśl o pomaganiu innym. W zatomizowanym świecie ginie nomadyczna kultura wspólnoty. Bez impulsu kooperacji drokpowie zamykają się w betonowych ścianach, patrząc na siebie z obojętnością.

 

Tracąc, po trzecie, tradycję przyzwoitości i uszanowania. Tybetańczycy słyną z dobrych obyczajów. Ludziom starszym okazuje się u nas szacunek należny rodzicom. Młodszych od siebie obdarzamy miłością i troską niczym prawdziwe rodzeństwo. Jeszcze większe wrażenie robi gościnność, z jaką podejmujemy odwiedzających nasze domy. Na ziemiach koczowników najbiedniejszy żebrak może liczyć na strawę i odzienie. Kiedy goście odchodzą, cudowny zwyczaj każe nie iść ani przed, ani za nimi. Osiedlenie w betonowych domach zabija tradycję obyczajności i szacunku. Dziś drokpowie stronią od sąsiadów, a jeśli już muszą wyjść z domu, zakładają na drzwi wielkie kłódki. Wiodą życie pełne podejrzliwości wobec wszystkiego, co widzą. Dawna gościnność znikła.

 

Po czwarte, drokpowie tracą jedyny w swoim rodzaju świat materialny. Tworzy go każdy naród o długiej historii i Tybetańczycy nie są tu wyjątkiem. Koczownicy stworzyli własne czarne namioty o czterech ścianach, ogrzewające je i oświetlające trójkątne paleniska oraz sznury do wiązania zwierząt, które zapewniały im niezależność i samowystarczalność. Domy zawdzięczamy kreatywnemu geniuszowi przodków. Nasze namioty chłoną świeże powietrze z zewnątrz, wydychając ze środka stęchliznę. Zapewniają ciepło w zimie i ochłodę latem. Łajno jaków pali się łatwo, a piece są bezpieczne dla ludzi i zwierząt. Tkanie, ubijanie masła czy wyciskanie sera zapewniają nie tylko środki utrzymania, ale także - stanowiąc okazję do ruchu i ćwiczeń - świetną kondycję i krzepę. Niepowtarzalne i produktywne życie drokpy kończy się wraz z przesiedleniem do miasta. Następnym pokoleniom nie dana już będzie radość stawiania namiotów i pieców, dojenia zwierząt i ubijania masła.

 

Od niepamiętnych czasów domem koczowników i ich przodków były wysokie góry, pobłogosławione czystymi strumieniami - to strata piąta. Nasi dziadowie od tysięcy lat odprawiali rytuały palenia kadzidła (sang) na górskich zboczach, wrzucania świętych kamieni mani w odmęty rzek, zawieszania flag modlitewnych na wzgórzach i przędzy na drzewach w lesie. Wszystkie one miały zapobiegać zanieczyszczeniu wód, gór i kniei. Wierzymy, że rycie w ziemi wywołuje gniew njenów, złych duchów, burzenie wody rozwściecza lu, nagów, a haratanie gór obraża zamieszkujące je pradawne bóstwa. Te wierzenia i mity chroniły środowisko naturalne Tybetu. Nieprzemyślane przesiedlanie drokpów i zmuszanie ich do wyzbywania się zwierząt w imię „ochrony łąk" oznacza wyzucie ich z ziemi przodków. Niczemu dobremu to nie służy. Weźmy przykład Australii, innego państwa stawiającego na hodowlę, gdzie rząd chciał chronić stada, wybijając lisy, które musiał potem sprowadzać z zagranicy, bowiem ich brak rychło okazał się katastrofalny dla trzody. Nasze łąki i stada również łączy więź wzajemnej zależności i w żadnym razie nie uratujemy trawy, pozbywając się zwierząt.

 

Po szóste, ginie kultura ludowa. Jeszcze zanim pójdą do szkoły, koczownicze dzieci chłoną wiekowe mądrości od rodziców. Mali drokpowie wędrują i spędzają wiele czasu w obozowiskach sąsiadów. Pasąc w górach zwierzęta, śpiewają stare piosenki, wymieniają się legendami i przypowiastkami. Podczas uroczystości takich jak Nowy Rok poznają okolicznościowe pieśni i skecze, pławiąc się w skarbnicy kultury ludowej. Sam nigdy nie studiowałem, ale dzięki opowiadanym przez rodziców dziejom Gesara i tradycyjnym historiom, nabrałem nieco mądrości. Przesiedlenie do miast kładzie kres tradycji wspólnego śpiewania pieśni. Teraz tylko się je i pije. Dzieci nie znoszą folkloru. Wolą bezmyślne oglądanie kreskówek i innych programów państwowej telewizji, tracąc pod nogami grunt bogactwa rodzimej tradycji.

 

A także, po siódme, kulturę skromności i wstydu. Z pozoru może się ona wydawać symptomem zacofania, lecz po chwili namysłu okazuje się odzwierciedlać naszą głęboką wiarę w prawo karmy, przyczyny i skutku. Drokpowie nigdy nie sięgają po przedmioty należące do innych, używają własnych. W żadnym razie nie można nazwać ich pasożytami. Są uczciwi. Znalazłszy coś, dołożą wszelkich starań, by wróciło do prawowitego właściciela. Zadziwiają uczciwością. Przenosząc się z miejsca na miejsce, często zostawiają cenne przedmioty, których nikt nie przywłaszczy. Nigdy nie słyszałem o koczownikach bandytach albo złodziejach. Przesiedlenie do miast odbiera im możliwość zarabiania na życie. Młodzi mężczyźni nie mają pracy. Zabijają czas, wałęsając się po ulicach i grając w bilard. Nocami coraz częściej kradną.

 

I wreszcie tracą człowieczeństwo. „Charakter drokpy jest biały jak wata, dusza drokpy jak wata jest czysta, a słowa miękkie jak ona", napisałem kiedyś taką piosenkę dla znajomego artysty. Dotarło to do mnie z całą mocą po odwiedzeniu kilku chińskich miast: nasza ziemia jest czysta i czysty jest nasz naród. Poznając najróżniejszych ludzi w wielkich metropoliach, tęskniłem za koczowniczymi braćmi i siostrami, zwłaszcza zaś za ich prawością. Wieki niekrzywdzenia innych i kultywowania prostolinijności wryły owe wartości w serca drokpów. Przesiedlenie do miasta podkopuje je złymi wzorcami czerpanymi od innych. Ta utrata człowieczeństwa jest największą udręką. Nie daje mi spać.

 

lipiec 2010

 

 

 

 

przedmiotyzkoczowniczejkuchni_400
 

 

 

 

Bongtak Rilu to pseudonim literacki popularnego pisarza, poety i blogera z Tybetu, Rinczena Dhondupa. Według oficjalnych danych w latach 2005-2012 tylko w Tybetańskim Regionie Autonomicznym „osiedlono" dwa miliony Tybetańczyków - ponad dwie trzecie rdzennej populacji.

 

 

 


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)