Teksty. Z perspektywy Tybetańczyków

wersja do druku

Share

Saga Dała w płomieniach

Oser

 

Nadejście Saga Dały - czwartego, „świętego" miesiąca tybetańskiego kalendarza buddyjskiego, który w tym roku kończy się 19 czerwca - spotęgowało napięcie w Lhasie i w całym Tybecie. Prawdę mówiąc, teraz to bez różnicy: święto lokalne, tradycyjne czy importowane - każde, jak to się dziś ładnie mówi, jest „newralgiczne".

 

Newralgiczne dni rozrastają się w warte siebie miesiące. Marzec, na przykład, zapracował sobie na to miano tym, że od 1959 roku dzieje się w nim coś ważnego. Saga Dała zawdzięcza je natomiast setkom tysięcy wiernych buddyjskiemu duchowi, którego istnienie i umyka, i wadzi materialistom.

 

Jak można się było spodziewać, drugiego dnia nerwowego miesiąca „Dziennik Tybetański" opublikował rozporządzenie komisji kontroli dyscypliny i departamentu nadzoru Tybetańskiego Regionu Autonomicznego. Nazwali je „wczorajszym", choć wszyscy od dawna znają je na pamięć. Było o „walce z separatyzmem", „wykluczaniu odstępstw", „dławieniu w zarodku incydentów poważnych, pośrednich i błahych" i tak dalej. Za sprawą wojskowego żargonu wszystkie nasze święta trącą prochem.

 

Dyrektywa adresowana była teoretycznie do „kadr" (czynnych i emerytowanych), „członków partii, urzędników państwowych i uczniów" wraz z „rodzinami i personelem", ale w istocie tyczyła wszystkich, strasząc szczekliwym, powtórzonym trzykrotnie „zabrania się uczestniczenia". Niepokornym zagrożono „wyciągnięciem surowych konsekwencji, włącznie z pociągnięciem do odpowiedzialności przełożonych".

 

Warto zauważyć, że „partyjnym kadrom", na służbie i w stanie spoczynku, explicite zakazano „dawania posłuchu Dalajowi", „jawnego czczenia Dalaja" tudzież „opuszczania w tym celu kraju", znów strasząc odpowiednimi karami. Wydaje mi się, że w ten sposób władze lokalne po raz pierwszy publicznie, oficjalnie potwierdziły, że tybetańskimi duszami - nawet tych, którzy piastują rozmaite stanowiska w ichniej hierarchii - rządzi Jego Świątobliwość. Ludzie ci nie tylko w niego wierzą, ale i „czynnie" wspierają. Innymi słowy, cała ta „walka z separatyzmem" nie ma zaplecza do tego stopnia, że władza musi posuwać się do ordynarnego deptania własnej konstytucji, zakazując w mediach obchodzenia święta religijnego.

 

Przypomniało mi się, co pisałam z tej samej okazji trzy lata temu. Nie oglądając się za siebie, nie dostrzeżemy bezmiaru absurdu, w jaki zmieniono nam życie, i nie zrozumiemy heroizmu oporu tych, którym odebrano wszystko. Wtedy zakazów nie ogłaszano w gazetach, tylko na zebraniach, niemniej „bełkotliwa nowomowa gróźb adresowana jest już do całego społeczeństwa tybetańskiego i wszyscy tu znają smak tego strachu". Mimo to piętnastego dnia tamtego czwartego miesiąca ponad dwieście osób, głównie z Khamu, skandowało przed Potalą, „lha gjal lo", życząc „zwycięstwa bogom" i nierzadko płacąc za to więzieniem.

 

Szóstego dnia tego świętego miesiąca między sanktuarium Dżokhangu a symbolem represji, komisariatem na Barkhorze, pośrodku ulicy, która jest jednocześnie szlakiem pątników, jarmarkiem oraz atrakcją turystyczną, czemu zawdzięcza wszechobecne patrole uzbrojonej po zęby paramilitarnej policji, podpaliło się dwóch pracujących w Lhasie Tybetańczyków z Amdo. Jednego ogień zabił. Drugi, ciężko ranny, zniknął. Ta głębia rozpaczy i obłęd odwetu doskonale ilustrują warunki i cenę życia we współczesnym Tybecie.

 

Kilka dni później w Dzamthangu, w Amdo dokonała samospalenia Rikjo, matka trojga dzieci. W tym samym czasie rządowe media niewzruszenie pisały „o święcie, które przyciąga tysiące rozmodlonych wiernych", i „szczęściu, jakim Tybetańczycy nie cieszyli się nigdy wcześniej".

 

 

19 czerwca 2012

 

 

 

 

osersagadalawplomieniach_400_01.
 

 

 

 

 

Za High Peaks Pure Earth


Home Aktualności Raporty Teksty Archiwum Linki Pomoc Galeria
 
NOWA STRONA (od 2014 r.)